Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że dwie główne partie parlamentarne zdominowały wyborcze rozdanie. A jednak w niedzielnych wyborach wystartowały 12 582 komitety wyborcze, z czego tylko 24 zarejestrowane przez partie polityczne lub ich koalicje. Ponad połowa kandydatów na burmistrzów i prezydentów nie należała do żadnej partii parlamentarnej. Ale to nie jest kluczowe. PiS mogło statystycznie zdobyć najwięcej głosów do sejmików wojewódzkich, PO mogła wygrać w różnych ważnych miejscach, a inicjatywy rzeczywiście obywatelskie mogły w nich polec. Nie zmienia to faktu, że w ostatnich miesiącach byliśmy świadkami istotnego procesu, który – jeżeli będzie kontynuowany – sprzyja wejściu polskiej polityki na bardziej nowoczesne tory, na czym wygralibyśmy wszyscy. Polityka lokalna jawi się dzisiaj jako jedyny wehikuł, który może unowocześnić nasze życie publiczne. Jak to możliwe?

Zamiast nowoczesności

Swoimi rządami premier Donald Tusk świadomie wyznaczył koniec ery wielkich projektów reformatorskich w naszym kraju. Decyzja ta mogła mieć różne konsekwencje, ale w Polsce konsekwencją podstawową stało się odpolitycznienie sfery publicznej. Skoro polityka zamarła i wszelkie spory społeczne przeniosły się do domów, publiczna pozostała jedynie religia, czyli – jak lubią podkreślać prawicowi publicyści – to, co łączy. Dlatego w ostatnich latach zajmujący komentatorów spór polityczny rozgrywa się w większym stopniu między Państwem a Kościołem (do którego podłączają się byty partyjne) niż między konkurencyjnymi, nowoczesnymi ideologiami politycznymi. Sfery publiczna i prywatna zamieniły się miejscami. Tandem PiS–PO cofnął nas bowiem do epoki przednowoczesnej – czasów, w których władzę zajmują wizje naturalnego porządku rzeczy, a walki polityczne prowadzi się w imię prawdy i o prawdę. Stąd personalny konflikt Tuska i Kaczyńskiego mógł być ujmowany niemal w formie walki dobra ze złem.

Polityka lokalna jawi się dzisiaj jako jedyny wehikuł, który może unowocześnić nasze życie publiczne. | Tomasz Sawczuk

Jako że tak prowadzony spór nie bardzo pasuje do naszych czasów, nic dziwnego, że przybiera nieraz groteskową formę. W naszym zaczarowanym politycznym świecie mało kto wierzy jeszcze w globalne ocieplenie, wielu obawia się publicznej edukacji w zakresie biologii, a dość oczywiste twierdzenie, że postrzeganie ról społecznych mężczyzn i kobiet zmienia się w czasie, jest dla głównych partii paraliżujące.

Dlatego PiS niesłusznie posądzał Platformę o chęć laicyzacji kraju. Sejmowe głosowania w sprawach światopoglądowych czy problemy z ratyfikacją konwencji antyprzemocowej pokazały, że konserwatyzm PO ma się całkiem dobrze. Stało się coś innego. Prywatyzacja dyskursu zasadniczo politycznego powoduje utratę kontroli nad jego treścią i ewolucją. Jego nowe formy pozostają z publicznego punktu widzenia niedostrzegalne i nie mają wpływu na politykę władz. Pewnym wyłomem w tym obrazie jest tylko dyktatura sondaży w nośnych medialnie sprawach, fundująca iluzję, że władza sprawuje rządy wedle życzeń ludzi. W takich warunkach system publicznych norm może nawet podtrzymywać ład, w który prawie nikt już nie wierzy.

Tryumf polityki przyjemności

Zmiana zainicjowana przez Donalda Tuska nie wywołała w Polsce przesadnych protestów. Nie ma w tym jednak niczego dziwnego. Nowoczesność zadomowiła się w naszym kraju w wykoślawionej formie pod postacią PRL. Słabość sfery publicznej i jej nasycenie treściami religijnymi były zaś łatwe do wyjaśnienia w chrześcijańskim kraju o wątłych tradycjach społeczeństwa obywatelskiego.

A zatem z jednej strony utrzymuje się szereg publicznych quasi-dogmatów, za którymi stoi walor naturalności, z drugiej zaś strony potrzeby ludzi idą w innym kierunku – o czym w zaciszu prywatnych rozmów wszyscy dobrze wiedzą. Jak wyrwać się z tego układu? Jedynym sposobem jest porzucenie umożliwiającego go dwójmyślenia – i pójście w drugą stronę, o konotacjach raczej ponowoczesnych niż przednowoczesnych. Polityka miejska okazała się skutecznym do tego środkiem. Wstyd utrudniający otwartą rozmowę o indywidualnych potrzebach ludzkich przeminął. Politykę prawdy może teraz zastąpić polityka przyjemności.

Niektórzy ze startujących w wyborach aktywistów miejskich twierdzili, że ich programy i propozycje są niepolityczne. To iluzja. | Tomasz Sawczuk

Polityka ta wychodzi od potrzeb obywateli, w odróżnieniu od abstrakcyjnych zasad czy (naturalnych) obowiązków. Ma ona z założenia konwersacyjny charakter i dla ich akceptacji nie potrzebuje niczego lepszego niż jakieś przekonujące uzasadnienie. Owe potrzeby mogą mieć zatem rozmaity charakter, wcale niekoniecznie zrywający z konserwatywnymi przekonaniami – od bezpiecznego i stabilnego życia rodzinnego, przez oddychanie czystym powietrzem, po smaczne jedzenie i ciekawe spektakle w teatrze. Nie chodzi tu jednak po prostu o politykę „ciepłej wody w kranie”, która może się równie dobrze przejawiać poprzez odgórną realizację prywatnych ludzkich potrzeb. Polityka przyjemności wynosi owe potrzeby do sfery publicznej i daje im wyraz w odpowiednich decyzjach organów władzy. Dzięki temu nie jest ślepa choćby na los wykluczonych.

Komu się to opłaca?

Niektórzy ze startujących w wyborach aktywistów miejskich ulegli iluzji, że ich programy i propozycje są niepolityczne. Odżegnywali się od polityki jako teatrzyku, z którym nie chcą mieć nic wspólnego. Chcą za to rozwiązywać konkretne problemy. Jest to iluzja, ponieważ zdefiniowanie tego, co rzeczywiście jest „problemem”, które problemy należy dostrzec i jak do nich podejść, stanowi esencję współczesnej polityki.

Tymczasem wielkie projekty, mimo deklaracji Tuska, nie zniknęły z horyzontu całkowicie. Wystarczy przywołać ratowanie polskiego węgla w miejsce promowania energetyki prosumenckiej. Jako relikt przestarzałego myślenia projekty te stały się za to dla władzy źródłem kłopotliwych pytań. Na przykład, po co nam kilka wymuskanych stacji metra z drogimi składami, zamiast bardziej rozbudowanej i skoordynowanej infrastruktury komunikacyjnej? Kto potrzebuje drogich autostrad w miejsce sieci solidnych dróg o niższym standardzie, ale za to wspomaganych dobrą siecią kolejową? Komu na tej kolei potrzebnych jest kilkanaście pociągów Pendolino w miejsce większej liczby tańszych pociągów – jeżdżących szybciej niż samochód, lecz wolniej niż bolid Formuły 1 – które już od dawna znają choćby mieszkańcy Mazowsza? Kto wreszcie potrzebuje igrzysk olimpijskich w Krakowie, skoro płuca sportowców mogłyby nie wytrzymać ataków smogu?

Można by pomyśleć, że wszystkie te wielkie projekty mają sprawić, aby każdy mógł od czasu do czasu poczuć się jak obywatel Zachodu. Ale wystarczy wsiąść do nieco rozklekotanego metra w Wiedniu czy Londynie, by przekonać się, że wygoda nie jest równoznaczna z wystawnością. Ostatecznie projekty owe mają raczej pozwolić nam poczuć się od czasu do czasu „jak bogacz”, otrzeć się o niedościgniony wzór sukcesu, przedmiot marzeń maluczkich – ponieważ sami nigdy nie będziemy bogaci.

Idea przyjaznego miasta, wciągając wszystkich obywateli w tryby wspólnych przedsięwzięć, staje w poprzek tego podejścia. Owa zmiana perspektywy sprawia, że zamiast akceptować potulnie, że „tak musi być”, coraz częściej pytamy o to, „komu się to opłaca”. Dlatego konsekwencje tej zmiany wykraczają daleko poza postulowanie budowy w miastach ścieżek rowerowych i publicznych parków, a mają głębokie znaczenie dla podejścia do zagadnień gospodarczych i społecznych, choćby takich jak stosunki pracy.

Bitwa o miasta to bitwa o Polskę

Wspierane przez media wzmocnienie polityki miejskiej musi zatem powodować przekładanie się polityki przyjemności na poziom krajowy. W niedawnym artykule Wojciech Bartkowiak opisywał, jak różni działacze miejscy bywali w ostatnich latach przejmowani przez duże partie lub kandydatów z większym zapleczem. To wbrew pozorom bardzo dobrze.

Należałoby na przyszłość życzyć sobie, aby ruchy miejskie niekoniecznie musiały wystawiać samodzielne listy – w szczególności, gdy łączy je tylko jakiś wycinek spraw. Warto natomiast, by aktywiści przejmowali partie polityczne i zaczynali rządzić nimi od środka. Jest to oczywiście w krótkiej perspektywie postulat utopijny. Niemniej zakładanie konkurencyjnych organizacji, które następnie mogą wchodzić w koalicję lub ulegać fuzji z niezłej pozycji przetargowej, jest do tego celu dobrym środkiem. Ruchy miejskie mogą wywierać wpływ na duże partie przede wszystkim dlatego, że stanowią dla nich zagrożenie polityczne. To zaś wymaga aktywnej działalności nie tylko w sferze obywatelskiej, lecz także w wyborach. Jak zaś wiadomo, najlepszą strategią walki z wrogiem – w szczególności z punktu widzenia partii, które, jak partie polskie, nie mają silnej tożsamości – jest przyłączyć się do niego. Jeżeli rzeczywiście uznać, że Platforma przegrała wybory, to być może będzie potrafiła wyciągnąć z tej porażki takie wnioski. Jeżeli jednak przywódcy partii postanowią usprawiedliwiać jej przestarzałość i trwać w marazmie, nie ma powodu, aby po niej płakać.