„Pustym znaczącym” wyborów samorządowych w Polsce już chyba na dobre stały się „apolityczność” i „antypartyjność”. Ubiegający się o mandaty kandydaci i kandydatki jakby na wyścigi zapewniali o swoim zrozumieniu dla spraw mieszkańców i braku związków z partiami politycznymi. Nawet firmowana nazwiskiem prezydenta Wrocławia koalicja wyborcza „Rafał Dutkiewicz z Platformą” promowała się hasłem „Łączy nas Wrocław” – jakby dla podkreślenia braku innych związków między ludźmi bezpartyjnego prezydenta, a kandydatami partii rządzącej.

Trudno powiedzieć na czym konkretnie polega owa apolityczność i antypartyjność. Wskazać różnice programowe między kandydatami partii i nie-partii. Trudno też powiedzieć, dlaczego zasadą miałoby być, że zawodowi radni wystawiani przez niepartyjne komitety wyborcze wyborców mają być lepsi i bliżsi głosującym niż zawodowi radni wystawieni przez komitety wyborcze partii. Trudno powiedzieć, ale zdaje się, że ludzie w to wszystko wierzą.

Być może odpowiedzi należy szukać w braku jakiejkolwiek debaty programowej na szczeblu samorządowym. Włodarze miast – niezależnie od opcji politycznej – przyjmują strategię jak z szablonu. W przypadku miast powiatowych ambicją burmistrza jest wybudować aquapark. W przypadku miast wojewódzkich – wybudować lotnisko i stworzyć w pobliżu specjalną strefę ekonomiczną.

Włodarze miast przyjmują strategię jak z szablonu. W przypadku miast powiatowych ambicją burmistrza jest wybudować aquapark, w przypadku wojewódzkich – lotnisko i stworzyć specjalną strefę ekonomiczną. | Tomasz Chabinka

A przecież sensem reformy samorządowej było jego upolitycznienie. W pozytywnym sensie. Niech ludzie decydują o priorytetach rozwojowych dla ich miasta i regionu, niech spierają się o to, gdzie trafią publiczne pieniądze. Bo kto wie lepiej, czego potrzeba mieszkańcom niż sami mieszkańcy?

Jednak to się nie udało. A porażka na poziomie realnego ukryta ma być poprzez stworzenie złudzenia na poziomie wyobrażonego i symbolicznego. W społecznym odbiorze kształtuje się więc obraz złych partii politycznych, dobrych komitetów samorządowców i uwielbianych włodarzy miast. Tę narrację podtrzymują media.

Partie polityczne robią co mogą, by pokazać wyborcom, że sprawami lokalnymi się nie interesują i działają gdzieś tam – w dalekiej stolicy. Nie mówię tu o poszczególnych kandydatach, ale wystarczy posłuchać audycji komitetów wyborczych. Te same hasła, co zawsze. Szaleństwem byłoby oczekiwać, że przekonają one do czegokolwiek tak bardzo zniechęconych ogólnokrajową polityką wyborców.

Komitety samorządowców wręcz przeciwnie. Podkreślają na każdym kroku swoją lokalność i zaangażowanie. Na ich czele stoją często prezydenci miast. Wybrani przez większość mieszkańców, niezależni od partii. Silny mandat pozwala im na realizowanie swojej wizji i niepodejmowanie dyskusji – tak z politycznymi przeciwnikami, jak i z obywatelami oraz organizacjami pozarządowymi.

Musimy pozbyć się złudzeń, jakie mamy względem „apolitycznych” i „antypartyjnych” polityków i oddać głos w sprawach miasta z powrotem w ręce mieszkańców. | Tomasz Chabinka

Wyobrażenie o takim kształcie lokalnej polityki podsycają media. Lokalne redakcje dysponują bardzo ograniczonymi środkami, są finansowo uzależnione od samorządowców i mają ograniczony krąg odbiorców. Głównym źródłem informacji dla mieszkańców dużych miast często stają się warszawocentryczne media ogólnopolskie. A w nich – ze względu na brak orientujących się w sprawach lokalnych dziennikarzy – niezależni prezydenci miast są głównie chwaleni. Krytyka mediów dosięga za to działających w parlamencie partii politycznych.

To wszystko sprawia, że mimo wyborów realna władza trafia w ręce nie zmieniających się niemal szerokich koalicji politycznych realizujących wspólny i niewypowiedziany w trakcie kampanii program. Wyborcy dostają symboliczną reprezentację w postaci „apolitycznych radnych”, będących częścią wspomnianych koalicji, i prawa głosu w ramach mającego marginalne znaczenie budżetu obywatelskiego.

Musimy pozbyć się złudzeń, jakie mamy względem „apolitycznych” i „antypartyjnych” polityków i oddać głos w sprawach miasta z powrotem w ręce mieszkańców. Zmiany muszą uderzyć w samo centrum obecnego systemu – podważyć obecną pozycję prezydentów miast. Otwartą kwestią pozostaje, jak to zrobić. Coraz głośniej mówi się o najbardziej oczywistym rozwiązaniu – wprowadzeniu limitu kadencji, przez które można pełnić tę funkcję. Ale zmiany powinny mieć znacznie głębszy charakter: muszą wzmocnić pozycję oraz kompetencje radnych miejskich i – w zależności od lokalnego kontekstu – jednostek pomocniczych, takich jak rady dzielnic czy osiedli. Jednym słowem – więcej władzy w ręce rad!