Polacy są już oficjalnie największa społecznością imigrantów w Norwegii. Choć migracje z Polski mają już ponad 200-letnią historię, eksplozja nastąpiła po wejściu do Unii w 2004 r., kiedy dla Polaków otworzył się nie tylko rynek pracy niektórych państw Unii, lecz także krajów Europejskiego Obszaru Gospodarczego z Norwegią na czele. W ciągu dziesięciu lat oficjalna liczba Polaków mieszkających w Norwegii wzrosła kilkunastokrotnie – z ok. 6 tys. do 84 tys. w 2014 r.. To już wystarczy, by stanowili najliczniejszą grupę mniejszościową, ale nieoficjalne szacunki polskiej ambasady mówią o 120 tys., zaś portal Moja Norwegia nawet o 200 tys., jeśli liczyć również pracowników sezonowych.
Zmiana była tak szybka i tak głęboka, że zjawisko nie zostało jeszcze do końca przetworzone w norweskiej świadomości. Także dlatego, że Polacy nie wydają się tak liczni, jak mogłyby sugerować statystyki. W porównaniu z innymi mniejszościami są bardziej rozproszeni i w Oslo czy nawet „polskim” Drammen nie stanowią wcale największej grupy imigrantów. Są przy tym, używając kanadyjskiej terminologii, „mniejszością niewidoczną”. Mijający na ulicy nawet kilkunastu Polaków, Norweg może tego zupełnie nie odnotować, podczas gdy choćby jeden napotkany pozaeuropejski mieszkaniec Oslo – nieważne, o ile lepiej od Polaka zintegrowany – natychmiast sygnalizuje etniczną odmienność, co może być już różnie interpretowane. Somalijczycy, Pakistańczycy, Turcy, ale też Szwedzi od kilkudziesięciu lat włączają się w norweskie społeczeństwo i zbiorową świadomość – Polacy zaś to wciąż pewna nowość.
W krzywym zwierciadle
„Kampen for tilvaerelsen” był zapowiadany jako „serial o Polakach” i miał być poniekąd pierwszym wyraźnym kulturowym „przepracowaniem” nowego doświadczenia norwesko-polskich kontaktów. Z takim nastawieniem podeszła do niego duża część norweskiej Polonii, licząc na przełamanie przynajmniej niektórych stereotypów. Tymczasem po emisji dwóch pierwszych odcinków polskie fora wrzały z wściekłości na twórców, którzy przy budowie postaci wręcz opierali się na stereotypach, a zamiast laurki dla ciężko pracujących przybyszów znad Wisły, ośmielili się w krzywym zwierciadle przedstawić mikrokosmos emigranckiego „Polaczkowa”.
Jako serial o Polakach „Walka o byt” na pewno broni się słabo. Nie musi. To nie jest serial o Polakach, ale o Norwegach – z Polakami w tle. | Kacper Szulecki
Antyserialową nagonkę podjęła nawet ambasada, a jej echa dotarły do Polski w relacjach mainstreamowych mediów – których dziennikarze często nie tylko nie widzieli serialu, ale też chyba nawet nie znają nikogo, kto widział.
Oburzenie wywołały m.in. scena kradzieży kół ze szwedzkiego samochodu przez grupę jadących do pracy Polaków, pijąca piwo ciężarna narzeczona głównego polskiego bohatera oraz norweska emerytka częstująca tego samego bohatera bananem (którego mu obiera, uznając może, że jako przybysz ze „Wschodu” może mieć z tym problem). W tym momencie dla wielu polonijnych widzów sprawa była już zamknięta i ani to, że kilka odcinków później ciężarna Norweżka przebiła Polkę, popijając wino, ani to, że epizodycznie pojawiła się postać osiadłego w Norwegii postsolidarnościowego emigranta-rockmana, ani w ogóle to, co w filmie wyprawia większość norweskich bohaterów, nie miało już znaczenia.
Jako serial o Polakach „Walka o byt” na pewno broni się słabo. Nie musi. To nie jest serial o Polakach, ale o Norwegach – z Polakami w tle. Wszystkie historie zanurzone są po pas w sarkazmie i bardzo ostrym ironicznym humorze, który nie każdemu przypadnie do gustu. Warto jednak przyjrzeć się temu, co autorzy serialu próbują przekazać i zastanowić się, dlaczego wybierają właśnie Polaków jako lustro, w którym ma przeglądać się współczesna Norwegia. A także – dlaczego mające w sobie więcej niż okruch prawdy przedstawienie Polaków wywołało wśród Polonii tak ostrą reakcję.
„Coś zrobił ze swym życiem, Tommy?”
Głównym wątkiem serialu jest historia Tomasza, lingwisty diachronicznego, którego dziewczyna wysyła do Norwegii na poszukiwanie jego biologicznego ojca – i po zaległe „alimenty”. W rezultacie Tomasz wchodzi w szarą strefę polskich pracowników w Norwegii (wszystkie sceny z udziałem Polaków grane są po polsku i emitowane z napisami). Oczywiście, „polskie podziemie” nakreślone jest mało subtelnie – robotnicy gnieżdżą się w kilkadziesiąt osób w podziemiu piekarni, zaś wszystkim włada grany przez świetnego Janusza Chabiora szef, Bartosz. Obserwujemy jakby kompilację stereotypowych sytuacji i postaci, które zestawione razem wydają się przerysowane, a dla wrażliwej Polonii wręcz obraźliwe. Tak naprawdę każdy element z osobna można łatwo w Norwegii odnaleźć. Polonijnych komentatorów uwierało chociażby zakwaterowanie w piwnicy kilkunastu rodaków naraz, choć przecież po tragedii w Drammen, gdy spłonął dom mieszkających niemal identycznie Polaków zatrudnionych przez innego „Bartosza”, wiemy, że to nie jednostkowy przypadek. Stosunek polskich postaci drugoplanowych do Norwegii także oddany jest doskonale – widzimy wyjątkową mieszaninę pogardy i podziwu, oczarowanie porządkiem i szydzenie z „frajerstwa”.
Twórcy serialu wyraźnie przenieśli charakterystyczne dla Norwegów myślenie w kategoriach klasy na polską społeczność. Tomasz jest więc ukazany jako przedstawiciel tej samej klasy, co norwescy bohaterowie, ale oddzielony od nich narodowością i statusem materialnym. Jednocześnie w polskiej społeczności pokazany zostaje jako obcy cały czas funkcjonujący na obrzeżu, z racji swojego wykształcenia, innych niż u poznanych rodaków celów i spojrzenia na świat. W ostatnim odcinku serii mówiący już po norwesku Tomasz zostaje doceniony nie jako Polak-robotnik, a jako wykształcony lingwista, ale ceną tego uznania i materialnego „sponsoringu” jest niechciany homoseksualny układ z majętnym wielbicielem Gombrowicza.
Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że mimo licznych polskich bohaterów nie jest to serial o Polakach. Polski wątek stanowi tylko kręgosłup „Walki o byt”, zapewniający rozwój akcji; bez niego byłaby ona bowiem jedynie zbiorem scenek o dysfunkcjonalnych norweskich rodzinach. Polskie postacie służą dodatkowo do podkreślenia tej norweskiej dysfunkcjonalności i beznadziei – jako zwierciadło, w którym norweskie społeczeństwo się przegląda, punkt odniesienia, miara własnej degrengolady. To nieprzypadkowy wybór. Jako wszechobecna, ale „niewidoczna” mniejszość, Polacy na co dzień obserwują życie Norwegów od kuchni – sprzątając ich domy lub je budując, bawiąc ich dzieci, wożąc ich do pracy. W „Walce o byt” Norwegowie mogą zobaczyć samych siebie oczami Polaków, a także zmusić się do zmierzenia swojego życia ich miarą.
Wszystkie kraje nordyckie wypracowały wysoki poziom dobrobytu. Jednak tylko w Norwegii dobrobyt na przestrzeni dwóch pokoleń zamienił się w zbytek. | Kacper Szulecki
Choć klucz interpretacyjny jest podany na tacy, osoby nastawione na odbiór „serialu o Polakach” mogą go nawet nie zauważyć. Czołówka każdego odcinka mówi wszystko – obrazem i podkładem muzycznym. Oglądamy serię czarno-białych zdjęć ludzi pracujących na wsi. Orka, siew, żniwa, mąka, wyrabianie ciasta i piec; z pracy rąk powstaje kluczowy symbol – norweska bułka z rodzynkami. Owoc pracy czarno-białych pokoleń dostaje do ręki współczesne dziecko, które w ostatnim kadrze ciska nim z wózka w trawę, gdzie bułka gnije. Serii obrazów towarzyszy nostalgiczna ballada Eliasa Akselsena – „Coś zrobił ze swym życiem Tommy, co takiego poszło źle”.
Od naftowej bajki do złotej klatki
To w pewnym sensie obraz ostatniego stulecia Norwegii w pigułce. Naród prostych i biednych rolników, rybaków i drwali, dzięki ogromnemu wysiłkowi oraz wygranej na loterii historii – odkryciu złóż ropy i gazu – stał się jednym z najbogatszych na świecie i stale przoduje w rankingach jakości życia. „Co takiego poszło źle”? Wszystkie kraje nordyckie stworzyły oparty na społecznej solidarności model państwa opiekuńczego i wypracowały wysoki poziom dobrobytu. Jednak tylko w Norwegii – i tylko dzięki naftowej premii – dobrobyt zamienił się na przestrzeni dwóch pokoleń w zbytek. Do rangi miejskiej legendy wśród norweskiej Polonii urosły historie o pewnym studencie, który wolał kupować sobie co tydzień nowe ubrania niż pójść do pralni albo o dzieciach, które wyrzucają do śmieci nieodpakowane prezenty gwiazdkowe, wiedząc, że od tej akurat nielubianej cioci i tak nic ciekawego na pewno nie dostały.
Akcja „Kampen for tilværelsen” ukazuje te trzy pokolenia naraz. Każdy, kto był w Norwegii wystarczająco długo, może odnieść wrażenie, że już pokolenia współczesnych 70- i 40-latków są od siebie tak różne, jak mieszkańcy dwóch różnych planet, a pokolenie ich wnuków i dzieci przypomina przybyszów z zupełnie innej galaktyki. O tym tak naprawdę opowiada norweski serial: ironicznie, brutalnie i w słodko-gorzkim sosie. Na cel bierze sobie zwłaszcza wyższą klasę średnią mieszkającą w modnej dzielnicy Oslo.
Tytuł wzięty jest z realistycznego obrazu Christiana Krohga. To także element głównej tezy norweskiego autoportretu – obraz Krohga przedstawia XIX-wieczną biedotę Oslo walczącą o rzucany z okna chleb. Na plakacie promującym serial grupa norweskich bohaterów, upozowana na biedaków z obrazu, bije się o wspomnianą już bułkę z rodzynkami – symbolizującą cały materialny dostatek zdobyty nie własnym wysiłkiem, ale dzięki pracy poprzednich pokoleń. Całej scenie przygląda się ze zdziwieniem i lekkim zażenowaniem Tomasz.
Polacy, czego wielu polonijnych komentatorów nie chciało zauważyć, są w serialu postaciami pozytywnymi i dają się lubić. Norwescy bohaterowie filmu to z kolei, jak wyraził się jeden z komentatorów, „albo kretyni, albo świry”. Problemy polskich bohaterów są rzeczywiste – co bardzo kontrastuje z wydumaniem i bezsensem problemów Norwegów sztucznie stwarzanych przez nich samych. Tomasz jedzie do Norwegii, bo ma córkę i drugie dziecko w drodze, a z pracy na uczelni nie może utrzymać rodziny. Mieszkańcy Ullevål Hageby tymczasem raczej nie wiedzą, co z pieniędzmi robić: nabyć dom sąsiadów z przeciwka („jest lepiej nasłoneczniony”), kupić profesjonalne rowery wyścigowe, by zrzucić parę kilo (i dać sobie rowery ukraść sprzed sklepu) czy zorganizować kampanię społeczną przeciwko pasożytującym w ogródkach ślimakom?
Zbytek osiąga jednak szczyt dopiero w trzecim pokoleniu – podczas gdy rodzice dorabiają się i tak już nieprzejadalnych majątków, pracując jako lekarze czy handlowcy, pod koniec serii jeden z nastolatków odkupuje od własnych rodziców dom i wypłaca im kieszonkowe dzięki pieniądzom zarobionym na smartfonowej aplikacji z onanizującym się kreskówkowym krokodylem. Sympatia widza jest do tego stopnia po stronie Polaków, że nawet kontrowersyjna scena kradzieży kół zaczyna wyglądać jak usprawiedliwiony wyższą koniecznością akt międzynarodowej redystrybucji – w końcu koła są potrzebne, by wjechać do Norwegii w poszukiwaniu zatrudnienia. Polacy, w przeciwieństwie do Norwegów, wiedzą, jak być szczęśliwym w życiu, a na ich drodze stoją przeszkody obiektywne, głównie materialne. To oni toczą prawdziwą „walkę o byt” i to oni dorabiają się ciężką pracą, w przeciwieństwie do norweskiej „klasy próżniaczej”. Dla norweskiej klasy średniej przedstawionej w serialu szczęście stało się tożsame z materialnym sukcesem i statusem społecznym, a tym samym – zamieniło w puste pojęcie. Jedyną drogą wydaje się ucieczka z tej konsumpcyjnej matni – albo przez sfingowanie własnego samobójstwa, albo przez zamknięcie się w swoim świecie. Relacje społeczne i rodzinne kuleją, związki rozpadają, a szczęście zawsze jest gdzie indziej, jak ów nasłoneczniony dom sąsiadów z naprzeciwka.
Argonauci zachodniego Oslo
Jaka jest więc w tej produkcji rola Polaków? Mają Norwegom przypominać, skąd przyszli i jak bardzo zagubili się od czasu biedniejszych, ale może szczęśliwszych pradziadków. Cały serial opakowuje te proste tezy w komedię sytuacyjną i obyczajową. Żonglowanie stereotypami łączy się z powielaniem znanych plotko-legend – jak w scenie z małym pieskiem porwanym przez mewę czy z podglądaczem, który zaskakuje Tomasza w leśnej toalecie. Zwykle też każda sytuacja, w której znajdują się Polacy, ma norweski odpowiednik w krzywym zwierciadle. Problemy prawdziwe i wydumane, problemy wynikające z ograniczeń i z głupoty. Można, jak Serafin, zginąć w wypadku przy pracy na czarno albo, jak Vidkun, („to stare imię, w rodzinie od wieków, ale tak, było też trochę nazistów”) otrzeć się o śmierć po zgwałceniu tygrysa w szwedzkim zoo, wspólnie z grupą lokalnych zoofilów. Można, jak Tomasz, zamarzać w namiocie w lesie, bo nie ma się gdzie mieszkać albo, jak Karianne, zamarzać, zatrzasnąwszy się na noc w dopiero co kupionym porsche cayenne.
„Walka o byt” z pewnością nie jest wybitnym dziełem skandynawskiej kinematografii – ale na pewno ważnym i ciekawym elementem docierania się norweskiej i polskiej kultury. Nie mówi i nie szuka prawdy o Polakach i na pewno nie stanowi laurki, jakiej pożądałaby część norweskiej Polonii. Po aferze o „Kampen for tilværelsen” widać wyraźnie, że choć u siebie jesteśmy zdolni do autoironii nie mniej ciętej niż ta zaproponowana Norwegom przez twórców serialu, to w gościach część Polaków przyjmuje inną postawę. Ciekawe, czy znaleźliby się polscy filmowcy gotowi rozmontować nasze emigracyjne słabości i śmieszności (tak jak wyśmialiśmy Greenpoint w „Szczęśliwego Nowego Jorku”) i pokazać je Norwegom. A przede wszystkim – czy mieliby odwagę zmierzyć się z trudną polonijną publiką, która wyraźnie nie czuje się jeszcze dość pewnie, by śmiać się z siebie samej.
Serial:
„Kampen for tilværelsen” („Walka o byt”), reż. Marit Moum Aune, Bård Breien, Arild Andresen, Norwegia 2014.
[yt]CejgBvKj4f8[/yt]