Węgrzy skusili się w końcu na protesty na większą skalę. Sprawa internetowego podatku rozwiązała się szybciutko, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odmieniając premierowskie „serce”. Ba, nie potrzeba było nawet bardziej zdecydowanych ruchów ze strony UE, not dyplomatycznych, upomnień płynących w wysokiego unijnego szczebla. Po fali protestów (aż niespodziewanych, choć z drugiej strony internetu bronimy dziś bardziej i chętniej niż niepodległości). Orbán okazał się władcą wyczulonym na głos ludu. Wprawdzie pod płaszczykiem spolegliwości i otwarcia na potrzeby obywateli przygotowuje już nowe plany reformowania swego państwa, ale w tym przypadku w robieniu dobrego wrażenia stanął na wysokości postawionego sobie zadania. Grunt jednak, że „dobre panisko” w odpowiedzi na protesty z podatku się wycofało, tym samym stwarzając pozory poważnego traktowania jakichkolwiek demokratycznych procedur.
I już miało być cicho, spokojnie, reformatorsko (tak, by nikt za bardzo się w planach nie zorientował), aż w paradę wszedł przywódcy Fideszu Waszyngton. Protesty uderzyły z nową siłą, mniej może przypominając okołointernetowe pospolite ruszenie, jednak przebijając się do międzynarodowych mediów, a także docierając do uszu węgierskiego premiera. Trudno bowiem nie słyszeć, gdy pod oknami ktoś znów domaga się twojego odejścia, na dodatek z powodu, który Fidesz (jak w sumie każda partia) wielokrotnie obiecywał ukrócić.
Korupcja (przynajmniej ta rozpoznana), bo o tę idzie, marketingowo nigdy nie wygląda dobrze. Mimo że w wielu kręgach od dawna mówi się o tym zjawisku, a niektórzy wprost określają państwo Orbána jako „mafijne” i podporządkowane prywatnym interesom, to taki protestacyjny scenariusz i czarny PR na pewno nie jest na rękę rządowi, który i tak nie ma już w Europie najlepszej prasy. „Orbán odejdź!”, domagano się w Dniu Powszechnego Oburzenia (a przynajmniej takim okrzyknęli go internauci), przywołując nie tylko wskazane przez Amerykanów zjawisko korupcji, które miało dotknąć istotnych szczebli władzy, ale przy okazji wyliczając premierowi inne grzeszki. Na ich czele wskazywano podkopywanie podstaw demokratycznego państwa, a także zbytnie zbliżenie z Rosją. Fakt, uzasadnienia obu wskazanych problemów można by wyliczać niemal w nieskończoność. Co zatem robi Orbán? Obywateli nie słucha (przecież niedawno dał im internetową marchewkę), urzędników nie zwalnia (przecież wszyscy jadą na tym samym wózku) i, jak sam mówi, „nie traci czasu na (…) sprawy bez znaczenia”.
Jednocześnie, niejako odbijając piłeczkę, stawia zasłonę dymną – pytanie, które wcale nie trafia w próżnię, lecz przeciwnie, przytaczane przez niemiecki dziennik „Handelsblatt”, może odbić się echem w niektórych krajach Europy. Zastanawia się bowiem nad przyszłością Ukrainy, nad sposobem utrzymania kraju pozostającego wszak poza unijną wspólnotą, a potrzebującego jej gigantycznego (nie tylko politycznego, ale przede wszystkim finansowego) wsparcia. Przy okazji uspokaja wypominających mu zbliżenie z Rosją. „Mieliśmy wspólną granicę ze Związkiem Radzieckim i długo trwało, nim udało nam się jej pozbyć. Nie chcemy jej z powrotem” – mówi dziennikarzom, niepodległą Ukrainę traktując po części jako poduszkę bezpieczeństwa w razie ewentualnych problemów ze strony „nowego” gospodarczego i politycznego sojusznika. A że wtrąca się, pertraktuje… Cóż, przecież tylko dba o prawa swojej węgierskiej mniejszości. Gra przy tym na strunach doskonale znanych sporej części zachodnich krajów UE. Ukraina w Unii? Dlaczego nie?! Ale tylko stabilna politycznie i gospodarczo, zdolna kontrolować sytuację na swoich własnych granicach. Inaczej dla Europy niepewna, niebezpieczna, a w wyliczonej przez węgierskiego premiera perspektywie konieczności łożenia na nią 25 miliardów euro rocznie, stanowiąca dla niej jeśli nie zbędny balast, to przynajmniej spore obciążenie. Taka zasłona dymna spełnia swoje zadanie. Bo i od Rosji się Orbán oficjalnie odżegnuje i stawia poważne polityczne pytanie nieobce w UE, a chętnie podchwytywane w Hiszpanii, Portugalii, Grecji czy nawet w Wielkiej Brytanii. Nie stanie się przez to opatrznościowym mężem UE, nie zyska też zwolenników pośród pamiętających o idei unijnej solidarności i pomocniczości. Zyska czas na prowadzenie Węgier po swojemu, przy jednoczesnym – nieco życzliwszym – spojrzeniu tych, którzy oficjalnie nie bardzo mieliby ochotę do takiej życzliwości się przyznać.