Był 12 października 1977 roku, drugi mecz World Series między nowojorskimi Yankees a Los Angeles Dodgers. Mecz przeszedł do historii, ale nie miało to nic wspólnego z samym baseballem. To wtedy Howard Cosell, komentator sportowy telewizji ABC, ogłosił Ameryce, że „Bronx płonie”. Dla mieszkańców tej dzielnicy widok płomieni nie był niczym nowym, bo od kilku lat pożary wybuchały tu dość regularnie. Niska wartość nieruchomości sprawiała, że ich właściciele woleli puścić budynek z dymem i czekać w spokoju na pieniądze z ubezpieczenia niż wynajmować je lokalnej klasie pracującej. W trakcie meczu kamery telewizyjne co chwilę pokazywały ulice Bronksu pogrążone w ogniu, zaledwie kilka przecznic od stadionu Jankesów. To jeden z obrazów, który ukazywał kryzys Ameryki w latach 70.

Historyczna zmiana

Mimo że od tamtego wydarzenia minęły już prawie cztery dekady, w powszechnej świadomości płonący Bronx to obraz nadal żywy. Do złej sławy tej dzielnicy przyczynił się też film z 1981 roku, „Fort Apache, Bronx”. Tytuł nawiązuje do klasycznego westernu Johna Forda, w którym to ostatni sprawiedliwy, John Wayne, broni fortu przed atakiem Apaczów. W tej nowszej wersji John Wayne przeobraził się w Paula Newmana, a Indian zamieniono na Afroamerykanów i Latynosów. Lokalną społeczność to porównanie rozdrażniło na tyle, że zagroziła złożeniem pozwu przeciwko producentom, skarżąc się na sposób, w jaki przedstawili oni mniejszości etniczne. Wśród filmowych stróżów prawa króluje bowiem etniczna biel. A biali byli na Bronksie obcy.

Jeszcze do niedawna wszystko w Bronksie wydawało się niezmienne. Handel narkotykami, działalność gangów i prostytucja gwarantowały dzielnicy złą sławę, która odstraszała potencjalnych przybyszów. | Emilia Wanat

Od dekad dzielnica ta należała do Afroamerykanów i Latynosów. Jeśli pojawiał się tu jakiś biały, był to albo zbłąkany kibic baseballu, albo niezaznajomiony z tutejszymi regułami Europejczyk. To Bronx uznaje się powszechnie za miejsce narodzin hip-hopu, który rozwinął się tu w tych obskurnych latach 70. Lata 80. były okresem, gdy hip-hop i cała kultura miejska, jak rap, DJ-ing i graffiti, zaczęły już przenikać do głównego nurtu. Jeszcze do niedawna wszystko wydawało się tu niezmienne. Prawie połowa mieszkańców wciąż żyje poniżej granicy ubóstwa. Handel narkotykami, działalność gangów i prostytucja są tu nadal na porządku dziennym. To przez lata gwarantowało dzielnicy złą sławę, która odstraszała potencjalnych przybyszów.

Rok 2013 był jednak dla dzielnicy przełomowy. Złowrogie statystki zaczęły gwałtownie spadać – w rejonach sąsiadujących z Manhattanem wskaźniki przestępstw z użyciem broni zmalały prawie o połowę w porównaniu z rokiem poprzednim. W okolice Grand Concourse, głównej alei przecinającej dzielnicę, zaczęli sprowadzać się coraz chętniej biali przedstawiciele klasy średniej. Swoją enklawę mają także hipsterzy, którzy odwiedzają sklepy ze starociami i małe galerie przy Bruckner Boulevad, albo chodzą na wernisaże do Bronx Museum of Art. Nie wspominając oczywiście o nowopowstałych studiach jogi i sklepach z organicznym jedzeniem. To pierwsze jaskółki zmiany.

Gentryfikacja, czyli postęp?

Jakie mogą być konsekwencje gentryfikacji dla lokalnej społeczności? Bronx od lat był jedną z najbiedniejszych części Nowego Jorku, która notowała najwyższe statystyki bezrobocia. Społeczność afroamerykańska i latynoska, która dopiero zaczyna wygrzebywać się z ekonomicznej recesji, nie jest w stanie płacić czynszów, które wzrosły nawet trzykrotnie w ciągu ostatnich lat. Dla niektórych jedynym wyjściem jest zatrudnienie na drugim, a nawet trzecim etacie. W tym samym czasie lokalne władze ogłosiły, że po raz pierwszy od sześciu lat bezrobocie spadło poniżej 10 proc.

W Nowym Jorku przez lata uważano, że gentryfikacja to cena, jaką płaci się za postęp. Jego pierwszą ofiarą była stacja Pennsylvania Station – zabytkowy gmach z marmuru i granitu, który odznaczał się elegancją godną starożytnego Rzymu. Po II wojnie światowej, gdy Amerykanie przesiedli się z pociągów do samochodów, kolej popadała w finansowe tarapaty. Na początku lat 60. władze miasta uznały, że budynek niepotrzebnie zajmuje tyle miejsca. Gdy opinia publiczna w końcu się obudziła, było już za późno. W 1963 roku rozpoczęto wyburzanie zabytkowego gmachu. Dziś perony mieszczą się pod ziemią, a nad nimi wznosi się Madison Square Garden, przynosząca spore dochody hala koncertowo-sportowa. W tak bezpardonowy sposób nowojorczycy odkryli, że pod hasłami rewitalizacji przestrzeni miejskiej kryją się często brutalne prawa rynku i brak szacunku dla dziedzictwa kulturowego.

Gentryfikacja to dziś nie tylko problem wielkich amerykańskich metropolii, ale także polskich miast – warszawskiej Pragi czy krakowskiego Kazimierza. | Emilia Wanat

Na Bronksie nie ma tak spektakularnych zabytków jak Pennsylvania Station, a gentryfikacja nie postępuje tu tak szybko, jak w innych rejonach miasta. Jednak tym, co wyróżnia jego mieszkańców, jest szybko podjęte wspólne działanie. Społeczność, nauczona doświadczeniem brooklińskiego Williamsburga, gdzie średnia cena za metr kwadratowy wzrosła o 174 proc. w ciągu ostatniej dekady, zaczęła dmuchać na zimne. Pod koniec zeszłego roku zorganizowano Bronx Gentrification Conference. Zwykle na takie spotkania przychodzi garstka pasjonatów. Tym razem sala była wypełniona po brzegi, a ludzie, którzy nie zostali wpuszczeni, stali na zewnątrz w zimnie. Jeden z blogerów napisał, że z doświadczenia spodziewał się uległej grupy, ale ci ludzie byli pełni gniewu i zdeterminowani. Tym bardziej że panel składał się z samych białych ekspertów, którzy z własnej woli raczej się na Bronx nie zapuszczają.

Gentryfikacja to dziś nie tylko problem wielkich amerykańskich metropolii. To również problem Polski, która w latach 90. XX w. zachłysnęła się wolnym rynkiem. To problem Krakowa, którego centrum wraz z Kazimierzem zamieniają się powoli w jeden wielki park kulturowy, oraz warszawskiej Pragi, która po pierwszej fali gentryfikacji zaczyna podupadać. To problem Katowic, gdzie w miejscu starego zabytkowego dworca wybudowano nowy wraz z przylepioną do niego galerią handlową, niszcząc drobną przedsiębiorczość. Polacy dopiero budzą się z długiego marazmu, o czym świadczy fala ruchów miejskich oraz narodziny świadomej politycznie społeczności. Ale miejscy aktywiści muszą jeszcze popracować nad refleksem, bo decyzja o wyburzaniu zabytkowych budynków (czy to Pennsylvania Station, czy katowickiego dworca lub hotelu Cracovia) to zawsze ostatni akt. Na Bronksie już wiedzą, że nigdy nie jest za wcześnie, by się organizować.