Twardoch_Drach_okladka

Czytając pod koniec lat 30. ubiegłego stulecia „Lewiatana” Tomasza Hobbesa, Carl Schmitt zestawił metaforycznego morskiego potwora z innym monstrum z bestiariusza angielskiego filozofa – z Behemotem. Behemot nie jest, wedle Schmitta, prostym zaprzeczeniem Lewiatana, Państwa, w którym podmioty polityczne zawiązują się z obawy przed nagłą i bolesną śmiercią, swoją podmiotowość cedując na suwerena. Behemot, w tradycji biblijnej rządzący ziemią, jest symbolem anarchii. Nie metaforą sytuacji, w której władza polityczna nie istnieje i światem władają naga przemoc i prawo silniejszego, ale – personifikacją świata, w którym istnieje kilka konkurencyjnych ośrodków władzy (Hobbes napisał „Behemota” jako komentarz do rewolucji purytańskiej w Anglii). To konkurencyjne współistnienie sprawia zaś, że na żaden z nich podmioty polityczne nie mogą scedować swojej podmiotowości całościowo. Nie chodzi o to, że nie ma Państwa – Państwo, jak najbardziej, jest. Jest jednak słabe i pozbawione jakiejkolwiek sprawczej mocy, zaś ludzie pod berłem Behemota nie wiedzą, jak poradzić sobie z przyznaną im podmiotowością, tą głupią wolnością, o której mówi Wielki Inkwizytor u Dostojewskiego.

Światem rządzi Behemot

Ten Hobbesowski Behemot to jedna z inkarnacji dracha – greckiego smoka drakana, tytułowego narratora najnowszej powieści Szczepana Twardocha. To mieszkające w ziemi pierwotne bóstwo, przypomina Schmitt, wedle chrześcijańskiej tradycji miało być Księciem Tego Świata, zrzuconym z tronu dopiero przez ofiarę Jezusa Chrystusa. Twardoch zresztą biblijny opis Behemota czyni mottem do przerywającego powieść interludium, w którym opisuje bitwę pod Arras. Jednak to nie chrześcijański i biblijny pryzmat jest właściwy do czytania „Dracha”. Podczas lektury nowej powieści autora „Morfiny” należy iść raczej tropem zarysowanym przez niemieckiego filozofa i uznać, że w świecie przedstawionym w „Drachu” wspomniana ofiara cały czas się nie dokonała. Porządek świata, który proponuje w swojej nowej powieści autor „Morfiny”, to nie zmierzający ku Odkupieniu porządek linearny, ale pierwotny porządek kołowy. Nie jest jednak oparty o nietzscheańską konceptualizację z „Wiedzy radosnej”, ale pozbawiony konceptualizacji jakiejkolwiek, bo niedający się skonceptualizować intelektualnie.

Jedyną możliwą ramą dla świata z powieści Szczepana Twardocha jest niejasna sytuacja, którą u Hobbesa zauważył Schmitt: świat „Dracha” to świat, w którym nie rządzą już biologia i prawo natury, ale w którym nie rządzi jeszcze Lewiatan. Rządzi w nim Behemot, odbierający podmiotowość polityczną jednym, by dać ją drugim, kontrolujący chaos wedle sobie tylko znanych reguł. Jak biblijny Jonasz znalazł się w brzuchu Lewiatana – symbolu zła, którym Jahwe potrafił zarządzać, uczynić z monstrum swojego sługę – tak stąpający po ciele Behemota bohaterowie „Dracha” Szczepana Twardocha stąpają po skórze potwora, którym nie potrafi zarządzać nikt, oprócz niego samego.

Bohaterami tymi Twardoch czyni zaś kolejnych przedstawicieli śląskiej rodziny Magnorów (a później Gemanderów). Jej protoplastę, Josefa, poznajemy chłodnego poranka w 1906 r., gdy przygląda się świniobiciu. Wkrótce Josef trafi na fronty I wojny światowej, a gdy z niej powróci, spłodzi syna Ernsta ze świeżo poślubioną Valeską i weźmie udział w powstaniach przetaczających się przez Śląsk – nie dlatego, że czuje się Polakiem albo Niemcem, ale dlatego, że jak twierdzi, potrzebuje wpisania się w większą wspólnotę, dookreślenia swojej przynależności. Jego czyny nie są więc czynami świadomego politycznego podmiotu. Jeszcze mniej czynami świadomego politycznie podmiotu są zaś czyny jego syna, który podczas następnej wielkiej wojny, dwadzieścia lat później, będzie się ukrywał, by uniknąć wcielenia do Wehrmachtu. To o wiele bezpieczniejsza droga, co dobrze pokazuje przykład brata Ernsta, który uzna, że swoją podmiotowością polityczną może zarządzać, i zgłosi akces do niemieckiej armii, za co w pierwszych latach Polski Ludowej skatują go funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. O ile jednak w przypadku Josefa i Ernsta można jeszcze mówić o jakichś politycznych pomrukach żyjącego pod ich stopami Behemota, o tyle nie można o nich mówić w przypadku najmłodszego przedstawiciela rodu, kpiącego ze społecznego zaangażowania swojego kolegi – „lewicowego urbanisty” – trzydziestopięcioletniego architekta Nikodema Gemandera. Nikodem jakiś czas temu otrzymał prestiżową nagrodę, właśnie zostawia żonę i córkę dla wymykającej mu się kochanki i wpada w alkoholizm. W życiu interesują go drogie samochody i pieniądze, najlepiej duże pieniądze.

Kiedy Nikodem ogląda stare, rodzinne fotografie, starając się z nich dowiedzieć czegoś o sobie, nie czuje nic. Nie znaczy to jednak, że ciągłość między kolejnymi przedstawicielami rodziny Magnorów-Gemanderów została przerwana. By ciągłość (realizująca się na przykład w ciążącym nad rodziną albo ziemią fatum, nawet traktowanym jako czysto literacki zabieg) mogła zostać przerwana, musi najpierw zaistnieć. U Twardocha – nie istnieje. Ciągłość, bycie czyimś synem, wnukiem, prawnukiem – to w świecie zaproponowanym w „Drachu” zaledwie „cienka linia”, próba uczłowieczenia porządku Behemota. Gdyby ciągłość między Magnorami i Gemanderami istniała, złośliwie można by powiedzieć, że Twardoch niepotrzebnie pisał czterysta stron powieści, wystarczyłby tylko krótki aforyzm z „Wiedzy radosnej”: „Życie to (…) będziesz musiał przeżywać raz jeszcze i niezliczone jeszcze razy; i nie będzie nic w niem nowego, tylko każdy ból i każda rozkosz i każda myśl i westchnienie”.

Drach bystrooki

W kontrze do Nietzschego, zaproponujmy Twardocha: „Na świecie pojawiacie się znikąd. Nie ma was zupełnie, a potem z nasienia wstrzykniętego w łono w ciele kobiety puchnąć zaczyna coś, co potem staje się wami, i nagle już jesteście, a potem jesteście z każdą chwilą coraz bardziej”. Porządek Behemota, jaki pisarz proponuje w „Drachu”, to (nie)ład, w którym życie jest fenomenem. Fenomenem pozbawionym jakiejkolwiek wagi (mówi drach: „Nic nie ma żadnego znaczenia, wasze losy, ich losy, czyjekolwiek losy”), to prawda, cały czas jednak fenomenem, którego paradoksalne znaczenie i jego brak można zaobserwować, tylko jeśli patrzy się na historię z dystansu. Tak też patrzy na nią drach, grecki drakan, czyli bystrooki smok. Patrząc na nią, ogląda siebie, ponieważ – i to wymyk, który Twardoch zaczerpnął z idei wiecznego powrotu – jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi, w „Drachu” historia i czas, główne tematy powieści, nie istnieją.

Wszystko dzieje się teraz: po pierwsze, narracja jest prowadzona w czasie teraźniejszym, po drugie, jest fragmentaryczna. W kolejnych rozdziałach książki, opatrzonych długimi seriami dat, niekoniecznie przydzielonych zawartym w nim fragmentom akcji (dla przykładu: „1870, 1903, 1904, 1914, 2014 […]”), mieszają się ze sobą wydarzenia i bohaterowie sprzed stu lat i sprzed roku: co ich łączy, to ziemia, ciało Behemota. W miejscu, w którym niegdyś stało kino, w latach 90. pojawia się skwer, na którym Nikodem całuje się z dziewczyną; ileś metrów na prawo od błotnistej drogi, którą maszerowały oddziały Wehrmachtu, dzisiaj jest asfaltówka, po której Nikodem jedzie samochodem. Drakan patrzy ze środka i widzi to, co się na nim dzieje. Ziemia to jedyna stała, jedyny twardy grunt, na którym w powieści Szczepana Twarodocha można się oprzeć.

Nie znaczy to, że Twardoch nie proponuje innych punktów odniesienia. Proponuje, jak najbardziej, ale są to grunty automatycznie przez Twardocha wykpione, jako te, które wywodzą się z porządku ludzkiego, a nie z chtonicznego porządku Behemota. Po pierwsze, jest to konceptualizacja dziejów w ciąg wydarzeń, które da się opisać jakąś osią czasu, podręcznikiem do historii, kilkoma reprezentatywnymi postaciami; kpina Twardocha zasadza się na stwierdzeniu – zgodnie z regułą drakona – za nieistotne, czy tą postacią, która zostanie uznana za reprezentatywną, będzie kajzer Wilhelm, Adolf Hitler, Włodzimierz Cimoszewicz czy zajmująca na Eurowizji drugie miejsce Edyta Górniak, której piosenkę słyszy Nikodem. Wtręty, w których ironizuje z ludzkich prób skonceptualizowania nieistniejącej historii, przypominają wikipediowe notki pod hasłem o wybranym roku czy dniu: wszystko co się danego dnia i danego roku zdarzyło, jest równie ważne i równie nieważne. Po drugie, jest bardzo widoczne w „Drachu” uwielbienie dla szczegółu, drobiazgu, detalu – zegarka, pistoletu, samochodu – opisane fetyszem marki i producenta. Kolejne fragmenty powieści Twardocha zasadzają się na wynalezionych przez człowieka przedmiotach i urządzeniach, których drakon nie może zaliczyć do porządku natury, którym mówi i o którym mówi, nie może powiedzieć, że jest to, jak „drzewo, człowiek, sarna, kamień – to samo”. Twardoch pokazuje absurdalność i brak uniwersalności języka marek i producenta: przykładowo, używając metafory: „Mauthausen-Gusen to bentley wśród obozów koncentracyjnych”. O ile świat ludzki da się opisać porządkiem natury, ponieważ nic świata ludzkiego od porządku natury nie różni, o tyle wewnątrz świata ludzkiego poszczególne produkty, stworzone ręką człowieka, nie przystają do siebie, nie łączą się ze sobą. Są chwilowe jak kino, które zostanie wyburzone i nikt – prócz skrzętnie notującego kolejne przemiany dracha – nie będzie o nim pamiętał.

Wielcy Polacy i wielcy Niemcy

W ten sposób znów wracamy do polityki, jako rzeczy robionej ludzkimi rękami. Ziemia śląska, którą Twardoch wybrał na miejsce akcji „Dracha”, jest w tej powieści o tyle kluczowa, że mogłaby być każdą inną ziemią, która mieści się między dwiema pewnymi, ukonstytuowanymi politycznie wspólnotami i jest nawiedzana przez ich agitatorów – w wypadku Śląska i „Dracha”: „wielkich Polaków” i „wielkich Niemców”. Twardochowi udało się w najnowszej powieści wyjść z opresji napisania książki o Śląsku czy nawet powieści o obszarze pogranicza. Istotny jest tu przede wszystkim zabieg nietłumaczenia fragmentów pisanych po niemiecku albo gwarą śląską, zabieg znacznie utrudniający czytanie, to prawda, ale zwiększający wyzwanie obcości, z którą musi się zmierzyć odbiorca „Dracha”: poczucie, że nie da się łatwo wejść w tę fabułę, uznać ją za swoją. Pisanie gwarą zanika wtedy, gdy zanika problem polityczny, czyli – kiedy polityka przestaje dotykać bohaterów, kiedy wyswobadzają się z niej, nie są już wpisani w chaos historii.

Czyli – w historii Nikodema, architekta, tego, którego przodkowie schodzili pod ziemię, by drążyć ciało dracha, a który jako architekt buduje (i zarabia na tym budowaniu) na ciele dracha. Ten trzydziestopięcioletni człowiek sukcesu gnije we własnej indolencji, ponieważ nie musi się, inaczej niż jego pradziadek Josef, zmierzyć z historią i Behemotem. Jest pozbawiony jakiejkolwiek podmiotowości, nie stać go na poryw namiętności (u Josefa poryw ten realizuje się w morderstwie, to prawda, ale cały czas jest to wzięcie sprawy we własne ręce) inny, niż nieumiejętne zarządzanie własnym romansem. Mówiący po polsku Nikodem nie ma, by przywołać powracającą w tej powieści frazę, „mądrości węgorzy płynących do Morza Sargassowego”, nie ma instynktu, którym należy się kierować w świecie, którym zamiast Lewiatana włada Behemot.

Ciało Nikodema – odziane w drogi garnitur, być może zniszczone alkoholizmem – także spocznie w ziemi, w drachu, jako jednostkowy, pozbawiony większego znaczenia fenomen. Przyjdą po nim następne, niemające żadnej ciągłości ze znanym architektem, Ernstem i Josefem – dopóki światem rządzi i świat opowiada Behemot, żadnej ciągłości mieć nie mogą. Otwarte pozostaje pytanie, kiedy na tym niewielkim skrawku ziemi w okolicach Gliwic pojawi się Lewiatan – i jaką formę przyjmie.

Książka:

Szczepan Twardoch, „Drach”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014.