„Najskuteczniejszą bronią neoliberalnej hegemonii jest to, że zabrania ludziom marzyć” – napisał kiedyś Jan Sowa. Triumfalny marsz ekonomicznego liberalizmu na przełomie lat 80. i 90. odbywał się pod lansowanym przez Margaret Thatcher i Ronalda Reagana hasłem: There is no alternative (TINA). Sposób na problemy gospodarcze poszczególnych gospodarek świata miał być zawsze taki sam, szyty według zasady One size fits all: wolny rynek, zniesienie barier celnych, utrzymanie dyscypliny fiskalnej, prywatyzacja.
Siła neoliberalnej argumentacji wynikała z matematycznych fundamentów, na których oparto prezentowane przez ekonomistów i polityków modele gospodarcze. Z matematyką, jak wiadomo, się nie dyskutuje. Najlepszym przykładem jest niesławna, ale wciąż odgrywająca rolę w debacie publicznej, krzywa Laffera przedstawiająca zależność pomiędzy wysokością stawek podatkowych a wpływami z podatków. Zdaniem jej autora po przekroczeniu pewnego poziomu uzyskiwane wpływy zaczną spadać, ponieważ ludzie, nie chcąc płacić wysokich podatków, zaczną ich na różne sposoby unikać. Jak celnie skomentowali siłę tej teorii ekonomiści Uriel Spiegel i Joseph Templeman: „Wielką zaletą krzywej Laffera jest to, że możesz przedstawić ją kongresmenowi w pół godziny, a on może później opowiadać o niej przez sześć miesięcy”.
Oczywiście „zakaz marzenia”, o którym wspomina Sowa nigdy nie dotyczył American Dream. Neoliberalizm obiecywał, że każdy jest kowalem swojego losu. Niewidzialna ręka rynku wskazywała niewielu zwycięzców, ale robiła to uczciwie. Liczyć się miały wyłącznie przedsiębiorczość i ciężka praca. Alienujący etat w korporacji czy hali magazynowej miał być tylko pierwszym krokiem kariery. Jeśli nie w drodze do bogactwa, to w drodze do pracy, która pozwalałaby się realizować.
W ostatnich latach fundamenty neoliberalizmu zaczęły się kruszyć. Kryzysy finansowe – jak ten w Azji w 1997 r. – pokazały, że ekonomia to coś więcej niż matematyka. Aby skutecznie przeprowadzić reformy, trzeba odnieść się do otoczenia społecznego i kultury, w których będą wdrażane. Dowiodły też, że niewidzialna ręka rynku nie wynagradza sprawiedliwie, bo trudno za sprawiedliwe uznać chociażby wypłaty kolosalnych premii dyrektorom upadających instytucji finansowych, ratowanych przed bankructwem zastrzykami publicznych pieniędzy.
Ruch Occupy był przejawem społecznej niezgody na takie praktyki i na rosnące nierówności ekonomiczne. W 2007 r. 1 proc. najbogatszych Amerykanów był właścicielem 34,6 proc. narodowego majątku (do kolejnych 19 proc. należało 50,5 proc.), a od tego czasu nierówności jeszcze bardziej się pogłębiły.
Occupy nie zaproponowało rozwiązania, ale zdefiniowało problem, stopniowo uświadamiając jego skalę amerykańskiej opinii publicznej i jej liderom. Podczas wygłaszania mowy inaugurującej drugą kadencję w Białym Domu, w styczniu 2013 r. Barack Obama mówił: „Jako naród rozumiemy, że nasz kraj nie może odnieść sukcesu, kiedy kurczącej się mniejszości powodzi się doskonale, a rosnąca większość ledwo wiąże koniec z końcem. Wierzymy, że dobrobyt Ameryki musi być zbudowany na podstawie poszerzającej się klasy średniej”.
Przemówień takich jak powyższe amerykański prezydent wygłosił zresztą dziesiątki. Obama jest jednak politykiem, a nie ekonomistą. Jego wystąpienia mogą wpływać na społeczne nastroje, lecz nie zawsze mają tę wagę, co „twarde” analizy ekonomiczne. I dlatego wejście w tym roku na globalną scenę publiczną Thomasa Piketty’ego było wydarzeniem przełomowym.
„Kapitał w XXI wieku” przeniósł dyskusję o pogłębiających się nierównościach na inny poziom. Pracy opartej na imponującym materiale źródłowym nie sposób było zignorować, tym bardziej że na rynku amerykańskim cieszyła się niezwykła popularnością. W ciągu zaledwie dwóch miesięcy sprzedano ponad 80 tys. egzemplarzy. Okazało się, że alternatywa jednak istnieje i może zostać wyartykułowana w racjonalnej dyskusji.
O ile zmiana tonu debaty na temat nierówności ekonomicznych jest pożądana, to w obecnym kształcie jest niepokojąca. Bo kopiujemy argumenty z dyskusji toczącej się na Zachodzie, powtarzając tym samym sytuację z początku lat 90. | Tomasz Chabinka
Echa globalnej debaty – wzmocnione obchodami okrągłej rocznicy wyborów z 4 czerwca 1989 r. – dotarły do Polski. Dyskusję otworzyła rozmowa Grzegorza Sroczyńskiego z prof. Marcinem Królem. Później mieliśmy między innymi wywiad Leszka Balcerowicza dla „Kultury Liberalnej”, w którym mówił o „antyliberalnej młodzieżówce «Gazety Wyborczej» przesłuchującej ludzi uchodzących za liberałów w konwencji skruszonych gangsterów”. W międzyczasie ukazały się głośne książki omawiające rolę wolnego rynku w kształtowaniu obecnej sytuacji społecznej, między innymi „Dziecięca choroba liberalizmu” Rafała Wosia, „Koniec wolnego rynku? Geneza kryzysu” Ryszarda Petru czy „Prekariat i nowa walka klas” Jarosława Urbańskiego.
I chociaż zmiana dyskursu ekonomicznego wydaje się pożądana, to w obecnym kształcie jest niepokojąca. Bo kopiujemy argumenty z dyskusji toczącej się na Zachodzie, powtarzając tym samym sytuację z początku lat 90. Brakuje wyrwania się z tej półperyferyjnej zależności, którą opisuje polska socjologia. Brakuje odniesień do danych dotyczących Polski (między innymi tych z opisującego poziom nierówności i mobilności społecznej fragmentu „Diagnozy społecznej”), brakuje badań dotyczących nierówności w Polsce i innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Brakuje polskiej szkoły ekonomii.
Zmiana, jaką obserwujemy w światowych dyskusjach ekonomicznych, sprawia, że po latach przerwy po raz kolejny wolno nam marzyć. Jeśli jednak, dyskutując o reformach, nie uwzględnimy naszych specyficznych polskich warunków ekonomiczno-społecznych mogą się one okazać niebezpieczne dla nas samych. Radykalni neoliberałowie od lat przekonują, że reguły rządzące życiem gospodarczym są identyczne – niezależnie od szerokości geograficznej, kultury i historii danego miejsca. Obawiam się, że przeciwnicy neoliberalizmu, chcąc naprawić jego rozliczne błędy, ten akurat powtórzą.