Półtora roku temu Sławomir Mrożek, a teraz Krzysztof Krauze. Tak się fatalnie składa, że wiadomości o odejściach ludzi ledwo znanych mi osobiście, ale przedziwnie bliskich dopadają mnie na rodzinnych wyjazdach, z dala od Polski. Właśnie wtedy, gdy człowiek chce się oderwać, nie myśleć, pobyć kompletnie gdzie indziej. Śmierci Krzysztofa Krauzego nie można uznać za nieoczekiwaną, a jednak wieść uderzyła między oczy. Rozmawiałem z nim oraz z jego żoną Joanną Kos-Krauze w ubiegłym roku we wrześniu. Było to niedługo po pokazie prasowym „Papuszy”, a przed projekcją na festiwalu w Gdyni. Film spodobał się wcześniej w Karlovych Warach, które to Krauzowie niegdyś wygrali „Moim Nikiforem”. A jednak nie mieli złudzeń, że jadą do Gdyni co najwyżej po którąś z nagród pocieszenia. Nie pomylili się.
Wtedy nie było jasne, czy Krzysztof Krauze pojawi się na radiowym nagraniu. Przyszedł, był zmęczony i nieco poirytowany, bo jechał prosto z jakiejś telewizji, z rozmowy z nieprzygotowaną dziennikarką. Prosił dziewczynę z promocji filmu, aby go więcej na podobne nie umawiać. Chwilę topniały lody, Krauze rozkręcał się, nabierał wigoru. Czasem polemizował z żoną i partnerką w pracy, znać było, że w ich związku nie ma miejsca na marazm, ciągle iskrzy. Po wyjściu ze studia nagle zaczął mówić do mnie na ty. Cieszyłem się, najwyraźniej był zadowolony ze spotkania.
Niezwykłe, że nakręcił ledwie sześć długometrażowych filmów. Pierwszego nie wspominał dobrze, uważał „Nowy Jork, czwartą rano” za falstart. Potem przyszły pęknięte, a jednak ciekawe „Gry uliczne” i powrót do morderstwa Staszka Pyjasa. A po nich już dzieła całkiem osobne i niepowtarzalne – najpierw „Dług”, po nim „Mój Nikifor”, „Plac Zbawiciela”, wreszcie „Papusza”. Żal jest tym większy, że Krauze miał przecież ogromne plany. Trwały już zdjęcia do filmu według prozy Wojciecha Albińskiego „Ptaki śpiewają w Kigali” (on powstanie, kręcony przez Joannę Kos-Krauze), powracały pomysły fabuły o Czesławie Niemenie oraz opartego na reportażu Marcina Kąckiego obrazu o polskiej nietolerancji. Ten temat poruszał go bardzo mocno. Pamiętam, jak zapalał się w radiowym studiu, wspominając wybryki białostockich skinów.
Zostało ledwie kilka filmów, a jednak trudno wyobrazić sobie bez nich polskie kino ostatniego ćwierćwiecza. Wojciech Marczewski pytał kiedyś kolegów, czy musieli nakręcić wszystkie te złe filmy. Krauze także uważał, że można stanąć za kamerą tylko w ważnej sprawie. Wstrząsający „Dług” był pierwszą w wolnej Polsce analizą pokus czasu transformacji. „Mój Nikifor” prostą i zrozumiałą pod każdą szerokością geograficzną opowieścią o tym, co znaczy mieć dar od Boga, widzieć więcej, a jednocześnie nie pretendować do niczego. „Plac Zbawiciela” niektórzy nazywali kobiecą wersją „Długu”, ale mnie przywiódł na myśl raczej nadwiślańską „Medeę”. Tyle że nie wyjętą z Eurypidesa, a z polskiej szarości, z braku sensu, z dojmującego smutku. No i „Papusza” – coś więcej niż portret cygańskiej poetki Bronisławy Wajs. Opowieść o umarłym narodzie i jego zamierającej kulturze. Wielkie epitafium.
Nie opatrywał Krzysztof Krauze swoich dzieł wielkimi słowami. Niechętnie je analizował, wstrzymywał się też od światopoglądowych deklaracji. Z jego filmów i słów przebijało jednak, że najtrudniej mu żyć z powszechnym małym draństwem, ubranym w szaty codzienności cwaniactwem, pazernością. Wiedział, co Herbertowska kwestia smaku i chciał być przyzwoitym. Znać to wyraźnie w jego filmach, stąd skojarzenie z Marczewskim. Sam opowiadał o radach, których udzielił mu przed laty Krzysztof Kieślowski. Bodaj Tadeusz Sobolewski zestawił jego filmy z kinem autora „Przypadku”. Coś jest na rzeczy. Tak jak on miał bowiem umiejętność przynależną największym – widział świat w kropli wody.
Przez osiem lat walczył z rakiem. Czasem nazywał go przewrotnie przyjacielem, czasem przyznawał, że z początku zlekceważył przeciwnika. Jego walka z chorobą, jego rakowy dekalog stały się formułowanym bez spektakularnych gestów świadectwem. Jego odejście nie jest porażką, bo – jak mówił – wcale nie bał się śmierci. Nie tak dawno temu ostro wypowiedział się za eutanazją. Chciał, by tacy jak on mieli prawo do dobrej śmierci.
„Ciężko złapać za ogon własną śmierć: wije się ona, wymyka. Ale to wszystko sprawa czasu” – mówił w niepublikowanym za życia, a teraz wydrukowanym w „Tygodniku Powszechnym” wywiadzie. Ktoś napisał, że teraz może jest już po jasnej stronie. Wierzmy, że tak, znajdując jasność w jego filmach.