Edmund Wnuk-Lipiński był nauczycielem szczególnym. Charyzmatyczny na swój własny sposób, wchodził do pokoju i wnosił ze sobą elegancję, której wszyscy pragnęli sprostać. Miał w sobie pogodę ducha, która łatwo udzielała się innym. Ta pogoda ducha została zbudowana na olbrzymim bólu, który nosił ze sobą, ale o którym na co dzień nie mówił.
Jako intelektualistę i nauczyciela cechowała go przede wszystkim niechęć do efekciarstwa. Albo – niechęć do radykalizowania stwierdzeń tylko po to, by dobrze brzmiały. To sprawiało, że do wielu rzeczy, które powiedział, należało dorosnąć.
Dziś myślę, że swoim studentom próbował do nieznośnej lekkości związanej z młodością dodać nieco ciężaru. Wiedzy, którą miał, ale której nie da się po prostu zaczerpnąć z książek naukowych. Wciąż miałam wrażenie, że był kilka długości przede mną. Że nie sposób było mu dorównać. Że wypowiadał zdania zawsze z wielką mocą – pamiętam je bardzo dobrze i ciągle do nich wracam.
Pierwszą rozmowę odbyliśmy, gdy byłam na pierwszym roku studiów i prosiłam go, by został moim tutorem. Rozmawialiśmy o tym, co to znaczy uprawiać naukę.
„Ma pani do wyboru dwie drogi. Albo będzie pani wiedziała «wszystko o czymś», albo «coś o wszystkim». Innymi słowy, musi pani już teraz zdecydować, czy teksty, które będzie pani pisała, będą naukowe, czy tylko «naukawe»”.
„Naukawe”, czyli przypominające bardziej hochsztaplerstwo niż naukę. Choć Profesor nigdy nie wyrażał się o nikim negatywnie, sceptycznie mówił o tych uczestnikach życia publicznego, którzy rozmienili swój intelektualny talent na drobne, gubiąc drogę między nauką, publicystyką i zaangażowaniem publicznym. Wtedy, piętnaście lat temu, wydawało mi się, że nie ma nic bardziej ponurego, niż w życiu znać się tylko na jednej rzeczy. Dopiero dziś rozumiem, o czym wtedy mówił i jaką wartość w życiu ma naukowa próba „wydrążenia” jednego, może dwóch czy trzech tematów, do samego dna.
Przy innej okazji poprosił mnie, żebym przed spotkaniem z nim – podczas pisania pracy magisterskiej spotykaliśmy się co najmniej raz w miesiącu – zawsze czytała wskazaną książkę. Pamiętam pierwszą z nich. To była Leszka Kołakowskiego „Jeśli Boga nie ma…”. Przeczytałam i nic nie zrozumiałam. Profesor to zauważył, ale nie dał nic po sobie poznać. Zadał kolejną lekturę. Dopiero całe lata później natrafiłam na słynny wywiad, którego udzielił Teresie Torańskiej o katastrofie, która go w życiu spotkała, o lekturze Kołakowskiego i nawróceniu. Wtedy dopiero zrozumiałam, jak wiele musiało dla niego znaczyć, że zaoferował mi przeczytanie tej książki.
I trzecia rozmowa. Zapytałam kiedyś Profesora przed wakacjami, jakie praktyki zawodowe by mi polecał. To oczywiste, studenci szukają latem praktyk, bo słyszą od wszystkich wokół, że tak trzeba, bo kiedyś „przyda się doświadczenie zawodowe”.
„Myślę, że powinna pani spędzić trochę czasu jako wolontariuszka w jakimś hospicjum” – powiedział. Pamiętam, że poczułam rozczarowanie. Wydawało mi się to pięknoduchowskie, ale niepraktyczne.
Kilka miesięcy temu moja podopieczna z MISH-u zadała mi to samo pytanie. Przypomniałam sobie tamtą rozmowę i uderzyło mnie, jak mądra była rada Profesora – z której to rady wówczas nie skorzystałam. Opowiedziałam studentce o tej sytuacji, ale w jej oczach zobaczyłam moje rozczarowanie sprzed lat.
I tak wracają do mnie kolejne rzeczy, które podarował mi profesor Wnuk-Lipiński.
Kilka tygodni temu przyjaciele ostrzegli mnie, że jego stan bardzo się pogorszył. Napisałam do niego z prośbą o wywiad. Odmówił z przyczyn zdrowotnych. Wtedy wytłumaczyłam, że to był pretekst. Że tak naprawdę chciałabym tylko dodać mu otuchy i powiedzieć, jak bardzo go cenię.
Odpowiedział bardzo krótko: „Dziękuję za miłe słowa”. Powróciło znane już z kontaktów z nim rozczarowanie lakonicznością odpowiedzi. Ale tym razem wiedziałam, że ta oszczędność jest wyrazem jego elegancji i odwagi.