Do podjęcia się adaptacji „Wojny i pokoju” trzeba nie lada odwagi. Jest konieczna do zmierzenia się z rozmachem epopei Lwa Tołstoja, przedstawiającej panoramę życia rosyjskiej arystokracji w czasie dramatycznych zmagań z armią Napoleona – znalezienie sposobu na oddanie wielowątkowej struktury powieści oraz jej historiozoficznej, politycznej i społecznej problematyki to pierwszy problem, przed którym staje artysta. Do tego dochodzi konieczność sprostania legendzie ponadczasowego dzieła, tak by go nie sprofanować ani nie wypaczyć – a zarazem umieścić w adaptacji swoją autorską sygnaturę. Śmiałków nie było zbyt wielu. Amerykański reżyser-rzemieślnik King Vidor w hollywoodzkim filmie z 1956 roku uczynił z „Wojny i pokoju” łzawy, wyprany z ideowej zawartości melodramat. Z kolei Siergiej Bondarczuk postanowił przełożyć powieść na język wizualny w skali 1:1, czego efektem stało się ośmiogodzinne, wizjonerskie, kanoniczne dzieło z 1967 roku. W polskim teatrze twórczej i odważnej adaptacji, docenionej przez krytyków oraz zwieńczonej frekwencyjnym sukcesem, udało się dokonać Irenie Babel w 1957 roku w Teatrze Powszechnym.
Ponad pół wieku później, na tej samej scenie, wyzwanie podjął Marcin Liber, reżyser wywodzący się z poznańskiego środowiska teatralnego, twórca m.in. „III Furii” (2011) i „Wesela” (2013). Razem z dramaturgiem Pawłem Sztarbowskim postanowili odciąć się od filmowych i teatralnych poprzedników. Oddalili się nie tylko od nich, lecz także od samego literackiego pierwowzoru – do tego stopnia, że spektakl określają jako „fantazję na temat powieści Lwa Tołstoja”. Dzięki takiej asekuracji wytrącili oręż wszystkim tym, którzy chcieliby skrupulatnie porównywać sztukę z dziełem rosyjskiego pisarza i wcześniejszymi adaptacjami. Nie uciekli jednak od zmierzenia się z bieżącą, napiętą sytuacją polityczną. Trudno zresztą w obliczu mnożonych w mediach doniesień z Rosji zignorować rozgorzały na nowo konflikt Wschód-Zachód. Dla spektaklu oznacza to, że może być jedynie odpowiedzią na potrzebę chwili. Jednak Liber i Sztarbowski postanowili się tym nie przejmować. Doraźność w ich spektaklu jest bowiem nie tylko zamierzona, ale wręcz programowa.
Wojna na gesty i wojna na słowa
„Wojna i pokój” Libera to mieszanka epok, tekstów kultury i estetyk. W pierwszej części spektakl przesiąknięty jest ironią, a drugiej – katastrofizmem, ponieważ składa się z dwóch aktów radykalnie odmiennych stylistycznie i rozgrywających się w innych planach czasowych. Najpierw – przynajmniej pozornie – znajdujemy się w XIX-wiecznym świecie Tołstoja. Widzimy rosyjski salon podczas uroczystego balu, w którym uczestniczą rodziny Bołkońskich, Kuraginów i Rostowów. Pośród nich pojawia się Mięso armatnie, postać będąca zlepkiem kilku powieściowych bohaterów trzecioplanowych, raz występująca w stroju niedźwiedzia, kiedy indziej jako chłop pańszczyźniany i żołdak. Wokół znajduje się ascetyczna scenografia, na którą składają się przede wszystkim snopy siana i surowe, metalowe stoły, co podkreśla umowność przedstawianych wydarzeń.
Postacie u Tołstoja obdarzone dość łagodną naturą, u Libera stają się żądne krwi i sprawiają wrażenie wyjętych z filmów Tarantino – pewnie dzierżą strzelby, których nie wahają się użyć.| Karol Owczarek
Bohaterowie w rytmie walca wiedeńskiego i strzałów walczą o dominację, uznanie, pieniądze oraz uczucia. Walczą między sobą, ale wciąż jest też mowa o wrogu zewnętrznym i wojnie. W ich wypowiedziach pobrzmiewają tęsknoty imperialne, w których lęk przed konfrontacją łączy się z instynktownym, szaleńczym dążeniem do niej. Wszyscy są tu chorzy na wojnę. Z kart powieści wyciągnięto bowiem głównie te wątki, które umożliwiają zobrazowanie stanu permanentnego konfliktu. Jakby tego było mało, nawet postacie u Tołstoja obdarzone dość łagodną naturą, jak Natasza i Helena, u Libera stają się żądne krwi i sprawiają wrażenie wyjętych z filmów Tarantino i Rodrigueza – pewnie dzierżą strzelby, których nie wahają się użyć.
Cynizm i mordercze popędy są tu nieodłączną częścią ludzkiej kondycji. Problem w tym, że taka jednowymiarowość bardzo spłyca wymowę sztuki, a przekonywających psychologicznie bohaterów zamienia w ich własne karykatury. Choć twórcy spektaklu w wywiadach poprzedzających premierę zastrzegali, że celowo operują stereotypami, by je twórczo eksplorować, to przez cały I akt obserwujemy rodzimą, polską, niczym nie równoważoną fantazję o rozpitych i szalonych Rosjanach, którzy nie cofną się przed niczym. Chaotyczna, pełna szarż, wrzasków i agresji gra aktorska w kolejnych scenach, niedbale połatanych szczątkami dramaturgii, szybko nuży. Mechanicznie i topornie wplatane deklamacje wierszy Achmatowej i Baudelaire’a w wykonaniu Nataszy to za mało, by spektakl nabrał głębi. Dominują tu jatka i farsa, a brakuje miejsca na refleksję i wyważenie racji. Widz ma się trochę pośmiać, trochę wystraszyć, chociażby przy okazji kolejnego głośnego wystrzału z broni.
Stłumiona opozycja
Trudno wiązać ze spektaklem nadzieje na dyskusję o Rosji i wydobycie z nas bardziej złożonych emocji, bo zamiast spójnego i zniuansowanego obrazu otrzymujemy komiks o nieobliczalnych Moskalach. Pojawiające się co chwilę aluzje do współczesnej polityki Rosji, jak choćby te o konieczności odzyskania utraconych terytoriów czy znikaniu niewygodnych dla władzy ludzi, niewiele wnoszą i są aż nazbyt czytelne. Nachalne i pozbawione funkcji artystycznej wydaje się wymawianie przez aktorów słowa „car” w taki sposób, by nawet widz najmniej zorientowany w zagadnieniach politycznych wiedział, że należy wyraz ten utożsamiać z Putinem. Wystarczy włączyć telewizję i zobaczyć fragment dowolnego przemówienia prezydenta Rosji, by groza objawiła się nam o wiele bardziej sugestywnie niż u Libera.
Bohaterami, którzy mogliby wnieść urozmaicające i szersze spojrzenie, są Pierre Bezuchow i hrabia Ilia Rostow. Pierwszy jest figurą nieporadnego intelektualisty, który waha się między zaangażowaniem w sprawy społeczne a klerkizmem i eskapizmem, patrzy z przerażeniem na dokonujące się wokół niegodziwości i sam, choć z poczuciem obrzydzenia, przykłada do nich rękę. Drugi to oddany obywatel Imperium, mający odwagę wygłaszać postępowe poglądy i pacyfistyczne hasła, z powodu których popada w niełaskę cara oraz konflikt z synem. Niestety, zarówno Pierre, jak i Rostow, nie mają u Libera zbyt wielu okazji do przedstawienia swoich otrzeźwiających racji. W ogólnym zamieszaniu na scenie ich słowa blakną i umykają, zakrzykiwane przez innych. Można w tym widzieć próbę ukazania statusu współczesnych rosyjskich intelektualistów sceptycznie nastawionych wobec władzy, których głos ginie z powodu apatii społeczeństwa i dominującego wśród elit prorządowego dyskursu. Problem braku dialogu z opozycjonistami, niepodejmowanego również na odpowiednią skalę przez Zachód, nie jest tu jednak odpowiednio zaakcentowany i pojawia się niejako mimochodem, bardziej jako temat do żartów i kpin niż do dyskusji.
Wspomniana wcześniej postać Mięsa armatniego, grana przez Grzegorza Falkowskiego, również nie spełnia roli kontrapunktu wobec tej zgrywy. Poniewierana przez wszystkich, stanowi uosobienie świata niższych warstw społecznych, które w powieści zostały niemal zupełnie pominięte. Fakt, że przebrana jest w strój niedźwiedzia – symbolu Rosji – i nosi tabliczkę z napisem „zdrajca”, sprawia, że możemy traktować ją jako projekcję elit, które spychają na niższe klasy swoje winy i odpowiedzialność za stan państwa. Wprowadzenie tej postaci jest trafnym pomysłem, szkoda jednak, że twórcom zabrakło konsekwencji w rozwijaniu problematyki przez nią uosabianej. Nazbyt często Mięso armatnie pozostaje tu stereotypowym, zapijaczonym i prostackim rosyjskim chłopem, który ma zabawiać swoim rubasznym humorem.
Przedstawienie pozostaje więc na poziomie mało wyszukanej efektowności oraz doraźnych, powierzchownych aluzji. Tę wadę pogłębia jeszcze para głównych bohaterów – Natasza Rostowa, grana przez Joannę Drozdę, i Andrzej Bołkoński, w którego wciela się Dobromir Dymecki. Ci znakomici przecież aktorzy mają tu źle skonstruowane role, w których nie najlepiej się odnajdują. Z tołstojowskiej delikatnej, zagubionej młodziutkiej Nataszy twórcy spektaklu uczynili ogarniętą wojennym zapałem pasjonatkę broni, która ma tu ucieleśniać groźną oraz namiętną Rosję, co jednak wygląda sztucznie i nieporadnie. O ile Drozda dobrze sprawdziła się choćby w „Weselu” Libera, w roli zmysłowej Racheli, tak tutaj jej postać o podobnym charakterze zgrzyta w kolejnych scenach i wbrew intencjom twórców prezentuje się groteskowo. Dodatkowo, chyba również niezamierzenie, przytłacza swoją osobowością bezbarwnego, wypowiadającego swoje kwestie bez przekonania Andrzeja. On, znacznie starszy od Nataszy, doświadczony na polu walki, z dużym bagażem życiowym, powinien tu być jednostką o choćby znamionach charyzmy.
Apocalypse Now
Drugi akt, znacznie krótszy od pierwszego i stanowiący swego rodzaju epilog, przynosi zupełną odmianę nastroju i estetyki. Bohaterowie „Wojny i pokoju” znajdują się teraz w Rosji w 2021 roku, która pogrążona jest we wszechogarniającym chaosie. To kraj upadły, którego obywatele w spazmatycznych i agresywnych zrywach podejmują próbę życia na gruzach państwa, społeczeństwa i kultury. Na początku widzimy siedzącą bezczynnie pośród rozrzuconych książek i śmieci Marię Bołkońską, która w I akcie była cnotliwą starą panną, ciemiężoną przez ojca. Scena kojarzy się z poprzednim spektaklem Libera – „Stara kobieta wysiaduje” (2014) – powstałym na podstawie dramatu Różewicza. Tu bohaterka, podobnie jak we wspomnianym przedstawieniu, nie ma już czego bronić – ani reprezentowanych wartości, ani majątku, ani godności, bo w obliczu katastrofy wszystko straciło znaczenie. Następnie słyszymy pełną rezygnacji zbiorową litanię, w której bohaterowie spektaklu modlą się o swoje zbawienie i pomyślność rosyjskiego wojska. Próbują w ten sposób odreagować traumę po upadku państwa, ale ich żarliwość przypomina bardziej amok niż ugruntowaną wiarę. W słowach modlitwy mieszają porządek sakralny i świecki, co świadczy o tym, że religia stała się dla nich zbiorem pustych znaków. To świat po apokalipsie, hekatombie, w którym upadły wszelkie nadzieje.
Czarę goryczy przepełnia pełna komunałów tyrada Bołkońskiego o burżuazyjnym, wyzbytym wartości Zachodzie i wschodnim uświęconym barbarzyństwie, której trudno słuchać bez zażenowania. | Karol Owczarek
Zamiast epickości Tołstoja mamy mroczną rzeczywistość, zapożyczoną z filmów „Wojna” i „Ładunek 200” Aleksieja Bałabanowa. Ta pesymistyczna wizja nie ma jednak właściwości katartycznych – jest nazbyt łopatologiczna i trąci banałem. Trudno za odkrywczą diagnozę uznać zapowiedź upadku państwa jako konsekwencji polityki imperialnej. Czarę goryczy przepełnia końcowa, pełna komunałów tyrada hrabiego Bołkońskiego o burżuazyjnym, wyzbytym wartości Zachodzie i wschodnim uświęconym barbarzyństwie, której trudno słuchać bez poczucia zażenowania. Mimo wszystko II akt i tak przekonuje bardziej niż to, co widzieliśmy na scenie przez wcześniejsze dwie godziny. W porównaniu z nim pierwsza część spektaklu wygląda na sklecone naprędce streszczenie powieści. Tak jakby twórcy najpierw chcieli spłacić daninę literackiemu pierwowzorowi, by następnie popuścić wodze wyobraźni i stworzyć właściwe dzieło.
Co z tą Rosją?
„Wojna i pokój”, najważniejszy punkt cyklu „O co się zabijać? Wojna. Pokój. Ukraina” realizowanego w Teatrze Powszechnym, rozczarowuje. Nowy dyrektor placówki Paweł Łysak, wysoko oceniany za kilkuletnie kierowanie Teatrem Polskim w Bydgoszczy, zapowiadał stworzenie na warszawskiej Pradze teatru, „który się wtrąca” – zaangażowanego w bieżące sprawy społeczne i polityczne. Sztuka Libera to wymaganie spełnia, jest programowo doraźna i interwencyjna. Nie mówi nam jednak niczego nowego ani o mentalności mieszkańców Rosji, ani o polityce jej władz, ani o fenomenie tego kraju, który od setek lat uwodzi, a jednocześnie przeraża Zachód. Skoro twórcy zdecydowali się na odejście od literackiego pierwowzoru oraz dokonanie jego dekonstrukcji, powinni zaproponować jakieś nowe, odkrywcze spojrzenie. Zamiast ślizgać się po tematach można było skupić się na jednym lub kilku wybranych. Spraw, które aż proszą o przepracowanie, jest w „Wojnie i pokoju” bez liku: mechanizmy władzy i opresji, wielość narracji historycznych, antycypowana przez Tołstoja koncepcja longue durée w opozycji do event history kreowanej przez „wybitne” jednostki czy tak istotna w powieści dialektyka konieczności i wolności. W spektaklu to wszystko jest – ale zaledwie muśnięte, przez co ginie w dominujących na scenie zgiełku i zgrywie.
Spektakl:
„Wojna i pokój”, reż. Marcin Liber, scen. Paweł Sztarbowski, Warszawa, Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera, premiera 14 grudnia 2014.