Natychmiast pojawiły się głosy, że na masakrę należy zareagować nie tylko demonstracjami solidarności, ale przede wszystkim poczuciem humoru. Jednak Philippe Val, przez długie lata kierujący tygodnikiem, gdy próbował w radio oddać hołd znajomym i przyjaciołom, po prostu skapitulował. Powiedział, że z wydarzeń 7 stycznia 2015 r. nie potrafi się śmiać, choć wie, że powinien. Z kolei duński rysownik Kurt Westergaard, autor głośnych przed laty karykatur Mahometa, zapytany o zamach w Paryżu, odpowiedział, że – tak, trzeba walczyć o wolność słowa, ale w istocie cały jego kraj się boi. Wkrótce potem dotarła do nas wiadomość, że „Jyllands-Posten”, który przed laty opublikował niesławne karykatury, wzmocnił ochronę redakcji.

Ponad wiek temu Joseph Conrad napisał, że zamach terrorystyczny przynosi porażający efekt wówczas, gdy w oczach zwykłych obywateli jawi się jako zupełnie absurdalny. | Jarosław Kuisz

Oczywiście teraz usłyszymy potok lamentów nad problemem asymilacji imigrantów w UE. W kontekście wydarzeń warto zwrócić uwagę na dwie sprawy nieoczywiste. Po pierwsze, poczucie humoru stało się swoistym polem walki. „Humorysta nie może wierzyć w żadną religię” – przy innej okazji powiedział Georges Wolinski. Tygodnik „Charlie Hebdo” programowo uznał, iż pozostając w tradycji antyklerykalnej, nikt nie może być wolny od ostrza satyry. A zatem, skoro świat Zachodu oswoił się ze żartami z Jezusa, Mojżesza czy Buddy, to – w obrębie naszej kultury wolności słowa – prorok Mahomet nie może być żadnym wyjątkiem. A kwestie smaku są drugorzędne.

Jednocześnie jednak nad Sekwaną funkcjonuje komik Dieudonné. Usłyszano o nim szerzej, gdy rząd Francji zaczął zakazywać spektakli uznanych za antysemickie. Komik, którego ojciec pochodzi z Kamerunu, jak sam wyjaśnia, także prowadzi swoją walkę z tabu i przygotowuje kolejne skecze na temat Shoah. „Jak nie ma świętych krów, to nie ma ich nigdzie”, wyjaśnia w imię demokratycznej równości, a podczas skeczy zauważa – oczywiście pół żartem, pół serio – że establishment zbrodni niewolnictwa w Afryce de facto nie traktuje tak jak Shoah. Na tej scenie wszyscy chcieliby być antysystemowo niegrzeczni. Odnotujmy zatem, że Dieudonné nie ma problemu z zapełnieniem największych sal widownią, zaś publikacje karykatur Mahometa przynosiły „Charlie Hebdo” natychmiastowy skok czytelnictwa. Ten pejzaż rozrywki nie nastraja do śmiechu.

Po drugie, okazało się, że można zabić gazetę. Fizyczna eliminacja osób o poglądach, które nam nie odpowiadają, okazała się do pomyślenia, a nawet do wykonania podczas banalnego kolegium redakcyjnego. Oto wymianę argumentów można zastąpić nagą przemocą, co znamy z historii Europy, jednak przy tzw. „spłaszczeniu” świata – choćby natychmiastowym obiegiem informacji – rzecz może objawiać się w nowym wydaniu, a nawet okazać się trwałym elementem skomplikowanej polityki. Oto wystarczy „rozwiązywać” problemy Syrii czy Palestyny na wielokulturowych przedmieściach europejskich metropolii, a konwencjonalny podział na politykę zagraniczną i krajową całkowicie straci rację bytu. Wówczas jedno jest pewne: sprawy bezpieczeństwa podczas rozmów o budżecie na dany rok natychmiast przesłonią wszelkie inne.

Ponad wiek temu mądry Joseph Conrad napisał powieść „Tajny agent”, z której fabuły wynikało, że zamach terrorystyczny przynosi porażający efekt wówczas, gdy w oczach zwykłych obywateli jawi się jako zupełnie absurdalny. W demokratycznych społeczeństwach, zamiast strzelać do polityków, którzy są wymienni, jak sugerował Conrad, lepiej wysadzić w powietrze słynne obserwatorium astronomiczne symbolizujące postęp Zachodu. Zamachy na WTC mieszczą się w tej optyce, podobnie jak zamach na „Charlie Hebdo”. Karykaturzystów, programowo naruszających tabu, zastrzelono, albowiem symbolizowali postęp czy pragnienie utrzymania jak najszerszych granic dla wolności słowa.

Po stronie zwolenników wolności słowa stoi zadanie rozwiewania bajek o możliwości zapewnienia całkowitego bezpieczeństwa. | Jarosław Kuisz

Najważniejsze po 7 stycznia pozostają sumienia Europejczyków. Czy przedłożą złudzenie pełnego bezpieczeństwa nad własną wolność? Czy pozwolą ponieść się fantazjom populistów? Po zamachach 11 września 2001 r. okazało się, że nawet stara demokracja za Oceanem jest podatna na takie pokusy. Politycy, pełni szlachetnych intencji, pragnęli wymierzać sprawiedliwość z pośpiechem i metodami, które unieważniały cały gmach budowanych przez pokolenia wartości. Dziś Marine Le Pen, liderka skrajnie prawicowego Frontu Narodowego, zareagowała na tragedię „Charlie Hebdo” żenującym żądaniem przywrócenia „kary śmierci”. A przecież żaden zestaw prostych recept, jak np. zaostrzenie polityki imigracyjnej, nie uchroniłby przed podobnymi zamachami.

Przekonuje nas o tym niesławny casus Breivika, stuprocentowego Norwega – o poglądach skrajnie nacjonalistycznych i antyislamskich – który zamordował 69 uczestników obozu młodzieżówki norweskiej Partii Pracy. Strzelał do rodaków w imię haseł skierowanych przeciwko tym, którzy dopuszczają się takich czynów, jak zamachy z 7 stycznia w Paryżu. I tu docieramy do puenty: najważniejsze, by to nie ekstremiści – jakiego bądź przekonania – wyznaczali główne linie polityki bezpieczeństwa w kraju czy międzynarodowych interwencji poza nim.

Minister Teresa Piotrowska udała się właśnie do Paryża na spotkanie w sprawie walki z terroryzmem. Po żałobie należy zachować trzeźwe osąd. Po stronie zwolenników wolności słowa stoi zadanie rozwiewania bajek o możliwości zapewnienia całkowitego bezpieczeństwa. I co może najtrudniejsze, dobrze byłoby to robić przynajmniej z półuśmiechem.