„Cały ten świat ma dzikość w sercu, a w głowie szaleństwo” – zwykła mawiać Lula, bohaterka słynnego kryminału Davida Lyncha. Takie połączenie daje mieszankę szczególnie przez kino umiłowaną, a przez to przepracowaną już na wiele sposobów. Tym bardziej zaskakuje świeżość „Dzikich historii”, których tajemnica zdaje się tkwić w założeniu, że przy dobrym filmie muszą bawić się nie tylko widzowie, lecz także twórcy. Ponieważ jednak Szifrón przygląda się ciemnej stronie ludzkich emocji, komedia, która z tego powstaje, nieuchronnie musi okazać się czarną komedią.
Damián Szifrón, którego wcześniejsze filmy były pokazywane i nagradzane na wielu festiwalach, swój warsztat szlifuje także w krótszych i bardziej komercyjnych formach. Jego pierwszy serial „Los Simuladores” wyciągnął argentyńską telewizję ze świata mydlanych oper, udowadniając, że estetyka znana z sali kinowej doskonale sprawdza się także na małym ekranie. Telewizyjne produkcje, które podbiły serca rodzimej publiczności, doczekały się także swoich wersji zagranicznych (m.in. w Meksyku, Rosji czy Hiszpanii), a w młodym twórcy wyrobiły reżyserską zręczność, która rzuca się w oczy już w pierwszych minutach „Dzikich historii”.
Społeczne nierówności, które tak wyraźnie wybrzmiewają w „Dzikich historiach”, to jedna z ważniejszych bolączek Argentyńczyka. | Katarzyna Pochmara-Balcer
Film Szifrona składa się z sześciu odrębnych opowieści połączonych ze sobą motywem zemsty. Stawkę otwiera niedoceniany muzyk, który ludziom napotkanym na różnych etapach życia przygotował szczególną niespodziankę. Następnie poznajemy historię kelnerki zmuszonej do obsłużenia gangstera, który przed laty zrujnował życie jej rodziny. Mamy też westernowy pojedynek dwóch kierowców na opustoszałej szosie, skąpego inżyniera buntującego się przeciw słonym i niesłusznie przyznanym mandatom, zamożną rodzinę, która musi zmierzyć się z konsekwencjami wypadku spowodowanego przez jednego z jej członków, wreszcie pannę młodą, która w dniu ślubu poznaje skrywaną przez męża tajemnicę. Szczególnie uwielbiany przez polskich weselników zespół Boys mógłby jej pewnie zanucić swój słynny przebój, ale na szczęście Szifrón do współpracy przy tworzeniu ścieżki dźwiękowej zaprosił specjalistę z zupełnie innej bajki. Gustavo Santaolalla, autor muzyki do takich filmów jak „Babel” czy „21 gramów”, a także do gry „The Last of Us”, to marka sama w sobie. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że żywiołowe, a przy tym niemęczące tempo „Dzikich historii” jest w dużej mierze właśnie jego zasługą.
Ile jest szlachetności w dzikusie?
Kiedy w pierwszych minutach trwania tych filmowych nowel patrzymy na bohaterów większości z nich, trudno w tych ludziach dostrzec zalążki nadchodzącej furii. Coś musi najpierw odpalić lont, schowany głęboko w gęstwinie społecznych konwenansów, by ładunek frustracji zmiótł z powierzchni ziemi wszystko w promieniu kilometra. Doprowadzeni do kresu bohaterowie „Dzikich historii” chowają do kieszeni swoje superego i idą na żywioł, a skutki ich amoku okazują się trudne do przewidzenia.
Szifrón bawi się kinem jak klockami Lego, składając z jego motywów i gatunków zgrabne miniatury. Krytycy całkiem zasadnie porównują dzieło Argentyńczyka do twórczości Tarantino, braci Cohen czy wreszcie współodpowiedzialnego za produkcję filmu Almodovara, a obecnych u Szifrona odniesień jest jeszcze więcej. Historia inżyniera „Bombki” wydaje się wariacją (w kontekście „Dzikich historii” słowo to wydaje się szczególnie trafne) na temat „Upadku” Joela Schumachera. Mamy tu do czynienia z tym samym motywem skazanej na porażkę próby dotarcia na urodziny córki, niekończącego się oczekiwania w gigantycznym korku, wreszcie żony utrudniającej kontakt z dzieckiem. I choć komediowa konwencja, której trzyma się Szifrón, sprawia, że jego filmową nowelę można uznać za rewers monety, którego awers stanowi dramat Schumachera, to jednak w miejscu, gdzie do głosu dochodzi krytyka społeczna, oba filmy uderzają w podobny ton.
Odsłaniając pierwotne instynkty, które, spuszczone ze smyczy, niszczą wszystko i wszystkich wokół, Argentyńczyk pozornie przeczy romantycznej figurze szlachetnego dzikusa. Skoro rezygnacja ze społecznych kanonów może wywołać tak wielkie spustoszenie, wydaje się, że miał rację Hobbes, gdy twierdził, że stan pierwotny jest stanem wojny i tylko cywilizacja jest w stanie ocalić nas przez nami samymi. Przedstawiony w trzecim epizodzie pojedynek kierowców rozgrywa się przecież na odludziu, gdzie rozwścieczone samce mogą bez żadnych przeszkód toczyć walkę na śmierć i życie o miejsce w hierarchii.
Zbyt wyraźnie jednak kontrastuje Szifrón status społeczny bohaterów, by wymowę jego nowel dało się sprowadzić do tej prostej konkluzji. Markowy garnitur kierowcy audi i tatuaże osiłka, który prowadzi gruchota,w sposób jednoznaczny wskazują, o jaką walkę tu chodzi. Społeczne nierówności, które tak wyraźnie wybrzmiewają również w późniejszym epizodzie mówiącym o wypadku, to jedna z ważniejszych bolączek Argentyńczyka.
Kolejną okazuje się urzędnicze rozpasanie. To nie wewnętrzny, nieujarzmiony dzikus rujnuje życie inżyniera, ale biurokratyczne absurdy, których nie chce zaakceptować, tak jak bohater Schumachera nie był w stanie zrozumieć, dlaczego nie może dostać śniadania trzy minuty po tym, jak fast food przestaje je serwować, a hamburger, za który płaci, w niczym nie przypomina soczystego dania z reklamowych banerów. Wydaje się więc, że to właśnie cywilizacja tworzy drzemiące w nas potwory, by następnie zakuć je w dyby, na które zazwyczaj mniej lub bardziej ochoczo się godzimy. Nad tym właśnie ubolewa kucharka z drugiej „dzikiej” opowieści, konstatując, że wszyscy wciąż tylko narzekają, nic jednak nie robią, gdy wreszcie nadarza się okazja do działania. Pod tym względem bohaterowie Szifrona są więc rewolucjonistami, kontestującymi powszechną rezygnację i bierność. Dzikość, która z nich wychodzi, jest jednak wściekłością rozjuszonego cyrkowego zwierzęcia, któremu nagle przykrzy się taniec pod dyktando bata.
Kinoterapia
Szifrón w „Dzikich historiach” kultywuje sztukę o wyzwalającej mocy, stanowiącą wentyl, przez który w sposób bezpieczny – a w tym konkretnym przypadku także bardzo efektowny – uchodzą nasze napięcia i frustracje. Argentyńska czarna komedia działa jak dobry seans terapeutyczny, zarówno dla widzów, jak i reżysera, który przyznaje, że pracę nad filmem rozpoczął podczas realizacji dwóch innych projektów i to właśnie dzięki niemu zyskał potrzebny dystans i swobodę. Podobnie jak Cioran, który pisaniem jadowitych aforyzmów rekompensował sobie potrzebę, by komuś przyłożyć, tak i Szifrónw reżyserii odnalazł sposób na sublimację codziennych irytacji. Przedstawione przez Argentyńczyka postacie robią to, co zazwyczaj tłucze się z tyłu naszych głów, gdy ktoś wyprowadzi nas z równowagi. Szifrón mógłby z powodzeniem napisać podręcznik o 101 rzeczach, które chcielibyśmy uczynić swoim bliźnim, lecz boimy się do tego przyznać.
Z tego też powodu udaje mu się coś, co dla każdego reżysera stanowi obecnie nie lada wyzwanie – zadowolić zarówno kręcących nosem krytyków, jak i bardzo zróżnicowaną widownię, składającą się zarówno z niedzielnych bywalców multipleksów, jak i amatorów niszowego kina artystycznego. Być może ludzi jednoczy nie tyle wspólny wróg, ile fantazje o tym, w jaki sposób mu dopiec.
Film:
„Dzikie historie”, reż. Damián Szifrón, Argentyna, Hiszpania 2014.
[yt]5dNIsrrf_rw[/yt]