Jak fotografować? – to pytanie zadaje sobie każdy adept tej sztuki, nawet jeśli posługuje się komórką. Jak fotografować dzieci, jedzenie, monety, burze, księżyc, „dziewczynę tak, żeby była zadowolona” – to pierwsze odpowiedzi, jakie na to pytanie wyskakują w sieci.
Podstawą jest uzyskać dobrze naświetlone zdjęcie i sprawić, by było na nim to, co chcieliśmy uchwycić. Potem przychodzą dalsze pytania: o temat, styl, sprzęt, sposób, w jaki chcemy gotowy obraz pokazać, jak zrobić zdjęcie krajobrazu, zwierzęcia, sportu. Ale podręcznik fotoamatora, rzecz jasna, nie zawiera nieetycznych kwestii: jak śledzić obiektywem, fotografować z ukrycia, jak kogoś przyłapać tak, żeby dało się go rozpoznać, udokumentować, z kim się spotyka i gdzie albo żeby robiąc zdjęcie, samemu nie zostać przyłapanym.
Temat: cud
Fotografowie pracujący w PRL dla Służby Bezpieczeństwa uczeni byli tych właśnie umiejętności. Odbywali specjalne kursy, by w niezauważalny sposób wykonać poprawną technicznie „fotografię operacyjną”, która trafi do akt figuranta – osoby rozpracowywanej. Do ich ćwiczeń należało na przykład uchwycenie zainscenizowanej na kursie bójki czy dwóch osób, zbierających w pośpiechu rozrzucone dokumenty. Trenowali robienie zdjęć na ulicznym targu, w kolejce do budki telefonicznej, przez otwartą szybę samochodu z odległości 30 metrów. W zależności od tego, czy robili zdjęcie zza zasłony w domu, czy z jadącego z prędkością nawet do 30km/h auta, fotografia nosiła oznaczenie PZ (Punkt Zakryty) lub RPZ (Ruchomy Punkt Zakryty). Kluczowym było, żeby nie zostać zauważonym, dlatego pracowano dwójkami – jeden fotografował, drugi go osłaniał, na przykład pozorując rozmowę. Fotografom nie wolno było ustawiać ostrości, zmieniać pozycji, gdyż cała akcja mogła trwać zaledwie kilka–kilkanaście sekund. „Świetna szkoła fotografii reportażowej” – powiedział Tomasz Stempowski z Instytutu Pamięci Narodowej przy odsłanianiu kulis zdjęć prezentowanych na zakończonej 9 stycznia 2015 r. wystawie we wrocławskiej galerii Miejsce przy Miejscu. Wklejone w akta IPN-u były wielkości znaczka, tu – znacznie powiększone – odkrywają swoją urodę i wiele szczegółów. „To wystawa pułapka – ostrzegał Łukasz Rusznica, fotograf, kurator ekspozycji – ciekawe zdjęcia, może nawet ładne, odsłaniają się dopiero wtedy, gdy jasne staje się to, dlaczego zostały zrobione”.
Obrazy uwodzą niejednoznacznością, nostalgią, bywają filmowe jak ten z dwoma mercedesami na bezdrożach, rodem z amerykańskiego filmu. | Adriana Prodeus
W pierwszej chwili nie sposób zorientować się, że to fotografie o wielkim ciężarze etycznym. Pięknie wykadrowane, poetyckie, stylowe, gładko wpisują się elegancki wystrój wnętrza. Oprawione w lśniące srebrne ramki, lecz niepodpisane. Czasem ułożone zostały w cykle, jak ten, na którym najpierw para w jasnych prochowcach schodzi ze schodów. Uwagę mężczyzny o pociągłej twarzy zwraca coś na górze, ponad kadrem. Kolejne zdjęcie przedstawia pana w kapeluszu, okularach, z papierosem w zębach stojącego na peronie przy pociągu. I tam, i tu w tle ktoś się czai. Z mroku drzwi wyłania się sylwetka w białym kitlu. Ktoś czeka na niego za krawędzią pociągu, zagiętą w surrealistyczny załom. Ktoś, niby-podróżny. Kto kogo szpieguje? Im dłużej patrzy się na te zdjęcia, tym więcej widać w nich napięcia, znaków zapytania. Na trzecim zdjęciu mężczyzna (czy ten sam?) stoi na tle nieba otoczony wianuszkiem kobiet w chustkach i dzieci, podnosi na ręce chłopca. Nad jego głową ktoś narysował błękitny krzyżyk. „Idealnie, z wyczuciem” – zachwycał się Łukasz Rusznica.
Wszedł on do archiwum IPN-u w poszukiwaniu piękna, które wkrada się w fotografię śledczą, zbieraną jako dowód przeciwko wrogom systemu. Z 39 milionów fotografii przejrzał setki za pomocą różnych słów kluczowych. Nie było wśród haseł wyszukiwawczych niestety ani „piękna”, ani „dobrego zdjęcia”. Natrafił za to np. na „cud”, czyli zdarzenie, jakie miało miejsce w 1965 roku w Zabłudowie, gdzie wiernym rzekomo objawiła się Matka Boska, a Milicja Obywatelska spacyfikowała sytuację w obawie przed narodzinami ludowego kultu (pisze o tym Piotr Nesterowicz w wydanym właśnie reportażu „Cudowna”). Zdjęcie z krzyżykiem nad głową mężczyzny pochodzi właśnie stamtąd. Bohater wygląda na nim jak patriarcha, tymczasem był właśnie podejrzanym – więcej szczegółów nie znamy. Rusznica ułożył te zdjęcia w sekwencje urodziwych kadrów, pozwalając nam się nimi zachwycać. Fotografie kuszą tajemnicą, jak choćby ta utopiona w brązach i żółcieniach, gdzie z dwóch stron drogi we mgle wyłaniają się światła samochodów. Ten nastrojowy pejzaż to jednak w rzeczywistości materiał poglądowy z wizji lokalnej przeprowadzonej podczas procesu zabójców księdza Popiełuszki. Intryguje również widok drzewa pośród łagodnych, trawiastych wzgórz, przy którym ktoś narysował niewielką czerwoną strzałkę. To dowód zdekonspirowania skrzynki kontaktowej wywiadu angielskiego gdzieś w województwie olsztyńskim. Obrazy uwodzą niejednoznacznością, nostalgią, bywają filmowe jak ten z dwoma mercedesami na bezdrożach, rodem z amerykańskiego filmu.
Zły spust
Że nie są to zdjęcia zrobione dla przyjemności estetycznej, najłatwiej poznać po wyciemnionych brzegach – to dowód, że fotografowano z ukrycia. „Tak, ale w ten sposób pracował choćby Walker Evans w słynnej serii portretów pasażerów nowojorskiego metra z lat 1938–41. Niepozowanych, naturalnych, robionych spod poły płaszcza. Poza tym w tamtym czasie fotografowanie w metrze było zabronione” – tłumaczył Tomasz Stempowski z IPN-u. Zresztą, na wrocławskiej wystawie pokazano nie tylko fotografie zrobione przez esbeków. Są na niej chociażby zdjęcia skonfiskowane przyłapanym na fotografowaniu – dworców bądź innych „obiektów strategicznych” – obcokrajowcom, a także tzw. sceny tendencyjne, które – zdaniem Służb – były manipulacją, bo ukazywały niekorzystny obraz polskiego społeczeństwa, jak choćby te skonfiskowane 5 listopada 1970 w Kamieńczyku, na których pijani obywatele w zagraconych, brudnych mieszkaniach zostali uchwyceni przez obiektyw fotografa „Der Spiegel” albo „Sterna”. Wtedy zatrzymano je i nie dopuszczono do publikacji. Szkodziły państwu, to pewne.
Przechwytywano także zdjęcia prywatne, wyjęte z korespondencji. Takie kadry przyklejono do ściany galerii taśmą, czym odróżniono je w ten sposób od rezultatów działań SB. Oto przykład: stojąca w ogrodzie dziewczynka ufnie patrzy na pana obok. To zdjęcie, którego autor jest niewinny, bo nie „zdejmował” modeli w znanym tylko sobie celu. W przeciwieństwie do tego, kto nacisnął spust, kiedy robił drugie, podobne, przedstawiające piknik w górach, gdzie cztery osoby pieką kiełbaski nad ogniskiem, nieśmiało patrząc w obiektyw. „To jedyne źle zrobione zdjęcie w tym wyborze – mówi Łukasz Rusznica – kompozycja jest niedobra, wszystkie postaci stłoczone z jednej strony, pustka po lewej. Widać, że to zdjęcie wykonał ktoś znajomy, do kogo bohaterowie mieli zaufanie, nie wiedząc, że jest funkcjonariuszem. I on to zdjęcie robi niby w dobrej wierze. Kiedy dowiemy się, co jest prawdziwym tematem tej fotografii, nagle okazuje się ona bardzo udana. Podpis w aktach mówi, że w śledztwie chodzi o księdza w kraciastej koszuli i to on znajduje się w centrum kadru, jest rozpoznawalny, dobrze oświetlony. To zdjęcie oszukane w swoim zamierzeniu. Pokazujemy też portret faceta, który leży na łóżku jakby po imprezie. Przekrzywiony kadr, nad facetem jakaś makatka na ścianie, on w pościeli wygląda na nietrzeźwego. Dopiero podpis zmienia ten obraz: «zwłoki chorążego D.»”.
„Były już wystawy ze zbiorów IPN-u, jak choćby «Oczy i uszy bezpieki» w 2009, która pokazywała «metody inwigilacji społeczeństwa przez Służbę Bezpieczeństwa za pomocą środków technicznych: tajnej obserwacji, dokumentacji fotograficznej, perlustracji korespondencji i podsłuchów w latach 1956–1989» – cytował tytuł Stempowski. – Pokazywano tam na przykład zdjęcia z pielgrzymek na Jasną Górę, sprzęt szpiegowski. Ale nikt dotąd nie spojrzał na te fotografie jak na sztukę. Była wystawa ze zbiorów czeskiej służby bezpieczeństwa i album «Praga w obiektywie tajnej policji», ale tam piękne kadry opatrzono tylko miejscem i datą. Na wystawie we Wrocławiu widać, jak różne treści ma w sobie fotografia śledcza”.
Jednak to, że zdjęcia te zostają wystawione w galerii albo że część z nich posiada – przypadkowo – walor estetyczny, nie czyni ich automatycznie sztuką. Ekspozycja funkcjonuje tutaj jako narzędzie widzenia, aparat do krytycznego oglądu fotografii. Suche podpisy sformułowane w języku IPN-owskich akt niby wyjaśniają, z jaką wizją lokalną mamy do czynienia i kto na zdjęciu jest figurantem, ale treść przedstawienia wciąż zostawiona jest naszym domysłom.
Kiedy patrzy się na zbiory IPN-u, myśli się o dzisiejszych metodach inwigilacji, o kamerach przemysłowych, ciągłym rejestrowaniu ruchu, który najpierw się archiwizuje, a potem kasuje. | Adriana Prodeus
Ta wystawa uczy nas, że nie rozumiemy tego, co widzimy. Że poprzestajemy na nawykach, pierwszych skojarzeniach. Nawet jeśli się weźmie do ręki legendę z podpisami z akt IPN-u, trudno zrekonstruować, na co naprawdę się patrzy. Interpretacja jest tylko naszym domysłem. „Obraz to za mało” – mówił Stempowski, dostarczając kolejnych kontekstów. Opowiadał o metodach pracy fotografów SB, o obiektywach ukrytych w guzikach, popielniczkach, o tym, że mieli rozkaz często zmieniać metody pracy, by nie zostać nakrytym. Nie znamy ich personaliów, byli anonimowi. Większość zdjęć z IPN-u to tak naprawdę fotografie portretowe, z wniosków paszportowych, ale są też liczne zbiory sygnalityczne, tzn. wykonywane pod przymusem, w więzieniu, sądzie. Istnieją też całe serie zdjęć robionych latami ukrytym na stałe obiektywem, np. przez kilka lat rejestrowano, kto wchodzi, kto wychodzi z pewnego budynku – tysiące przechodniów dziś nie do rozpoznania. Patrząc na spisy tych zbiorów, w części nawet niewywołanych, myśli się o dzisiejszych metodach inwigilacji, o kamerach przemysłowych, ciągłym rejestrowaniu ruchu, który najpierw się archiwizuje, a potem kasuje. Nie wiadomo dokładnie, jaki procent fotografii ze zbiorów IPN-u uległ zniszczeniu. Może nawet połowa? Co na nich było, też nie wiemy. Przy opowieści o archiwum Stempowski przyznawał, że jest w nim dokumentacja wszystkich dziedzin życia, także intymnego, które rejestrowano, żeby kogoś zaszantażować. „Mamy tu wszelkie rodzaje fotografii, na przykład fantastyczną fotografię uliczną – mówiła Beata Bartecka, współkuratorka wystawy. – Mężczyźni uchwyceni w ruchu podczas demonstracji czy troje osób pod dworcową wiatą. Moglibyśmy pokazać te zdjęcia pod wymyślonym nazwiskiem i ogłosić, że odkryliśmy polską Vivian Maier (nowojorską fotoamatorkę, której zdjęcia zostały odkryte dopiero po śmierci w 2009, w tym roku w polskich kinach grano film dokumentalny «Szukając Vivian Maier» – przyp. aut.), ale to nie kreacji dotyczy ta wystawa”.
Wina spojrzenia
Współczesne wystawy fotografii wernakularnej [1] w galeriach nie przenoszą automatycznie świadectw, jakie zarejestrowano na negatywie, w przestrzeń sztuki. Takie wystawy pytają jednak, czy na zdjęcia, które postrzegamy jako „artystyczne”, nie powinniśmy spojrzeć bardziej badawczo, badając kwestie: autorstwa, sytuacji między naciskającym spust a portretowanym oraz celu wykonania konkretnego zdjęcia. W przypadku fotografii ze zbiorów IPN-u te kwestie stają się jeszcze bardziej dobitne.
Ich wybór pokazuje, że etyki i estetyki fotografii nie da się rozdzielić. Choć napawamy się urodą zdjęć, która pojawiła się na nich chyba przypadkiem, bo nic nie wiadomo o ambicjach artystycznych fotografów SB, to nie sposób patrzeć na nie tylko, jak na ładne kadry. Nie można widzieć w nich też tylko dokumentu historycznego. Nasuwa się przy tym pytanie, czy tak zaprezentowane posiadają charakter polityczny? Czy wystawa zdjęć z archiwum IPN-u automatycznie musi być polityczna? Kuratorzy z galerii Miejsce przy Miejscu zdają się zostawiać tę kwestię otwartą. Na pewno prezentowane prace nie są tu argumentem za czy przeciw lustracji; także dobór ilustrowanych faktów nie usiłuje tworzyć wyrazistej historycznej narracji. Postawienie tych obrazów w centrum procesu patrzenia nakazuje raczej oglądać je jako powidoki pewnych politycznych działań – masowej kontroli i inwigilacji. Jak mówił Tomasz Stempowski, fotografowanie (jawne) było w PRL traktowane jako groźba wobec demonstrantów, stosowana tuż po nakazach: „rozejść się!”, a przed armatkami wodnymi. Wrocławska wystawa pokazuje akt tajnego fotografowania jako naruszenie granic przemocą.
Na wystawie we Wrocławiu najbardziej szokująca jest ostatnia sala. Wchodzi się tutaj pojedynczo za czarną kotarę. W małym pomieszczeniu, obok pustych metalowych półek, jakby z opróżnionego archiwum, stoi krzesło. Gdy się na nim usiądzie w świetle czerwonej żarówki ogląda się jedyny obraz umieszczony w złotej, zdobnej ramie. Wisi nisko, tak że można przyjrzeć się detalom. Nie potrzeba żadnych dopowiedzeń. Nadzy mężczyźni i dziecko stoją nad wykopanym dołem tuż przed egzekucją. Obok nich żołnierze z karabinami. Wstrząsający znak Holocaustu. „Oglądając go, pozornie można poczuć się wygodnie, na chwilę usiąść, ale do przestrzeni galerii nie wraca się już takim samym. Obrazy, które widzieliśmy wcześniej, jeszcze mocniej ukazują swoje wrogie oblicze” – mówił Rusznica. Stempowski podkreślał, że udało się zidentyfikować tę fotografię – pochodzi ona z egzekucji Żydów 11 maja 1943 r. Jakie były motywacje jej autora? – brak odpowiedzi. Dokumentowanie ludobójstwa było przez władze nazistowskie surowo zabronione, a mimo to pewne zdjęcia się zachowały, niektóre zapewne jako chęć zostawienia śladu sumienia, inne jako trofeum lub nawet dowód ciężkiej pracy, jaką zmuszeni byli wykonywać żołnierze. W każdym jednak przypadku zdjęcie nie jest niewinne. I nie tylko ono. Niewinni nie jesteśmy też my, którzy na nie patrzymy.
Przypis:
[1] nieprofesjonalnej, tworzonej nie przez artystów – przyp. red.
Wystawa:
„Jak fotografować?” kurator: Łukasz Rusznica, galeria Miejsce przy Miejscu, Wrocław, 28 października 2014 r.–9 stycznia 2015 r.