Tadeusz Konwicki fot. Krzysztof Dubiel dla Instytutu Książki
Tadeusz Konwicki fot. Krzysztof Dubiel dla Instytutu Książki

Najpierw była „Mała apokalipsa”, którą w latach 90. postanowiono umieścić na liście szkolnych lektur. Nie wywołała w nas niechęci, co jest już bardzo przyzwoitym wynikiem jak na lekturę, ale też nie była źródłem głębinowych iluminacji. Wciśnięta gdzieś pomiędzy „Proces” Kafki a „Dżumę” Camusa prezentowała się raczej godnie w tym klasycznym zestawieniu, choć czuliśmy – my, smarkacze, marzący zupełnie na serio o intelektualnych wzlotach ducha w literackich niebiesiech – że Konwicki jest zbyt swojski; że jego metafizyka zbyt mocno trąci nadwiślańskimi waporami i zamiast prezentować się dziarsko i tragicznie – jest „metafizyką wiejskiego szeptuna-zamawiacza”, jak pisał o niej sam autor. Z ówczesnych wrażeń z lektury najmocniej odcisnęło się we mnie poczucie, że PRL to dziwna i groteskowa kraina oraz obraz widmowej Warszawy, którą przemierza w gorączce bezimienny bohater.

Potem był już ten prawdziwy Konwicki – z krwi i kości, przemykający brzeżkiem chodnika w okolicach Chmielnej i Nowego Światu. Z krwi i kości, bo choć na studiach poczytywało się jego książki tu i ówdzie, w całości i we fragmentach, Konwicki to była przede wszystkim literacka legenda, na którą całkiem bezwstydnie można się było snobować. Dzięki Bogu, autor „Wniebowstąpienia” mieszkał w samiuśkim środeczku stolicy, na przecięciu przynajmniej kilku studenckich szlaków i właściwie nie było wśród nas takiego kandydata na inteligenta, który by „na własne oczy” nie widział pisarza. A przecież widzieć „na własne oczy” to właściwie spotkać, spotkać to niemal zagadać, a zagadać to prawie zaprzyjaźnić się. Konwicki gwarantował więc dobre samopoczucie nas wszystkich, którzy niekiedy, po kryjomu, rozmarzonymi oczami wyobraźni obserwowali samych siebie rozprawiających z Mistrzem, Holoubkiem i Łapickim przy słynnym stoliku w kawiarni „Czytelnika” lub wyciągających Mistrza na zwierzenia, których jeszcze nikomu nie wyjawił.

Miałem też swojego prywatnego Konwickiego. Konwickiego-wyzwanie, a raczej Konwickiego-zadanie domowe. Konwickiego, który niczym wyrzut sumienia towarzyszył mi od początku studiów i którego na moje wątłe, młodzieńcze barki wrzucił mój ojciec, dumny z miejsca urodzenia. No bo jak to? Wilno, rojsty, śliżyki, wszystkie te „-uny” i „-liszki” to przecież nasze. A na końcu argument koronny – nazwisko. Przecież matka Konwickiego jest z domu Kieżun! Jesteś w Warszawie, musisz się zapoznać.

Tak, to było niewyczerpane źródło mojej snobistycznej rozkoszy, którą sączyłem sobie po troszeczku, mimochodem rzucając informację o nazwisku panieńskim matki Konwickiego, gdy tylko ktoś napomykał, że znów „widział go na własne oczy”. Co innego jednak sączyć i ogrzewać się w promieniach cudzej sławy, a co innego przejść do działania. Za każdym razem widok Konwickiego kroczącego Nowym Światem onieśmielał mnie w dwójnasób, bo przy każdej okazji stawał się namacalnym dowodem na to, że cierpiałem na chroniczny deficyt junackiej brawury.

Moment prawdy miał jednak nadejść wkrótce. Jeszcze broniłem się rozpaczliwie: mierzyłem odległość od Nowej Wilejki Konwickiego do Kuciszek mojego dziadka, która wynosiła bez mała sto kilometrów, liczyłem populację Kieżunów na Wileńszczyźnie, która to populacja musiała być nie najmniejsza, jeśli siostra mojego dziadka Kieżuna wyszła za mąż za… Kieżuna, zupełnie niespokrewnionego z rodziną, wreszcie – próbowałem bagatelizować zadanie.

Wszystko skończyło się wraz z przenosinami z akademika do mieszkania wynajmowanego z przyjaciółmi, znajdującego się przy ulicy Górskiego. Bliżej pisarza i jednocześnie krewnego in spe być już nie mogłem. Widywałem Konwickiego regularnie, ale cóż to za radość, skoro przy takiej bliskości, rosła też rodzinna presja.

Pewnego słonecznego ranka postanowiłem więc zaatakować go przy kiosku z gazetami, tuż pod jego słynną nyżą, którą dzięki wnikliwej lekturze „Kalendarza i klepsydry” zdążyłem wcześniej zlokalizować. Stał pierwszy w kolejce. W momencie, w którym zgarnąwszy resztę schował pod pachę zakupioną gazetę, odchrząknąłem i z zadowoleniem wyrecytowałem: „Dzień dobry. Nazywam się Piotr Kieżun, a pana matka jest z domu Kieżun”. Tu zawiesiłem głos, stawiając wymownie kropkę. Ale nic wielkiego się nie stało. Mistrz nie rzucił mi się w ramiona, ani nie zaprosił na herbatę, o której mógłbym opowiadać wnukom, nie mówiąc już o wódce. Popatrzył na mnie nieco zdezorientowany, wychrypiał uprzejme „dzień dobry” i coś w rodzaju „tak, tak”, a następnie czmychnął w kierunku bramy kamienicy.

W domu z żalem, ale też z nieukrywaną ulgą ogłosiłem klęskę mojej misji. I zabrałem się do czytania, bo skoro nie dane było mi poznać wileńsko-warszawskiego Konwickiego osobiście, miałem nadzieję poznać go lepiej przez książki.

Kim jest Konwicki, wyłaniający się z kart swoich powieści i łże-dzienników? Kim pozostanie dla mojego i kolejnych pokoleń? Sam autor do losów swojej spuścizny podchodził z umiarkowanym optymizmem. W rozmowie z Tadeuszem Lubelskim z 2008 r. mówił: „Podzielę się z panem pewnym moim odkryciem naukowym. Teraz wraz ze śmiercią pisarz znika. Pamięta pan, jaki modny był Kuśniewicz? Minęło kilkanaście lat od jego śmierci – niech mi pan pokaże, kto go dziś jeszcze czyta. Może się ewentualnie trafić, że następne pokolenie albo jeszcze następne coś nowego w nim dostrzeże i wyciągnie, albo nie dostrzeże i pisarz przechodzi do historii”.

Na przekór tym odautorskim wizjom jest mało prawdopodobne, by Konwickiego pokrył dziejowy kurz. Trudno bowiem go w środkowoeuropejskiej literaturze kimkolwiek zastąpić. Jest ironiczny, lecz mniej mędrkujący od Kundery, równie przenikliwy, choć mniej egocentryczny od Gombrowicza, tak samo wileński, chociaż mniej patetyczny od Miłosza. A przede wszystkim pełen powściągliwości i humoru, które w tej części Europy zbyt często były deficytowym towarem. W liceum jeszcze nie wiedzieliśmy, że na nich zasadza się wielkość i siła „metafizyki wiejskiego szeptuna-zamawiacza” z Nowej Wilejki.