Dyskusja wokół zabicia dwunastu osób w redakcji „Charlie Hebdo” przybrała w Polsce niepokojący kształt. Wiele osób jest zdziwionych aktami solidarności z ofiarami zamachów, ponieważ ich zdaniem działalność rysowników raczej zaprzeczała wolności słowa. Jeszcze więcej osób w ogóle nie przejmuje się sprawą. Jedna z żon górników protestujących przeciw likwidacji kopalni stwierdziła w telewizji, że 11 stycznia, gdy odbywał się marsz upamiętniający ofiary zamachów terrorystycznych, premier Kopacz „zamiast zająć się problemami polskiego górnictwa, pojechała na imprezę do Paryża”. Czy rzeczywiście mamy powody, by w imię problemów obcej i odległej Francji przejmować się dzisiaj swobodą wypowiedzi?
Walczące słowa i złowrogie milczenie
Problematyczne są już nawet próby zdefiniowania, o czym mowa. Wolność słowa jest elementem szerzej rozumianej wolności ekspresji. Granice między mówieniem a działaniem są jednak niejasne. Przykładowo: czy palenie krzyża przed domem czarnoskórych Amerykanów przez członków Ku Klux Klanu jest przykładem mowy nienawiści (por. sprawa Virginia v. Black)? Z pewnością trudno określić ich zachowanie jako pokojowe. Nie trzeba uderzyć, aby zranić. Wystarczy użyć tak zwanych „walczących słów”. Ale i nie trzeba w tym celu nawet mówić.
W tym sensie nie ma fundamentalnej różnicy między mówieniem a działaniem. Wcale nie jest pewne, że nasz opis pozwoli przedstawić zdarzenie trafniej niż milcząca obserwacja. Każdy z nas może podać na poparcie tej tezy wiele przykładów z własnego doświadczenia: choćby, gdy widać, że bliska osoba jest spięta i ma skrzywioną minę, ale nie chce przyznać słowami, że jest urażona. Kiedy zachowujemy się w pewien sposób albo urządzamy w pewien sposób świat, to tak, jakbyśmy wypowiadali na ten temat zdania. Aby zranić, nie trzeba więc nawet bezpośredniego kontaktu.
Aby język giętki powiedział wszystko
Zabraniając więc jakichś działań, w pewnym sensie ograniczamy wolność wypowiedzi. Ograniczenia tego rodzaju różnią się w odniesieniu do sfery prywatnej oraz sfery publicznej. Prywatnie możemy mówić wszystko, co nam się podoba – jak obrazoburcze i szalone by to nie było. Wypowiedzi publiczne napotykają ograniczenia w postaci naszych obowiązków wobec innych ludzi.
Między mówieniem a działaniem nie ma fundamentalnej różnicy. Kiedy zachowujemy się w pewien sposób, to tak, jakbyśmy wypowiadali na dany temat zdania. | Tomasz Sawczuk
Zwykle przyjmowane publiczne ograniczenia wolności wypowiedzi mają kilka rodzajów i występują w poszczególnych państwach liberalnej demokracji w różnych proporcjach. Jest to choćby możliwość pozwu cywilnego o naruszenie dóbr osobistych, odpowiedzialność karna za zniesławienie czy nawoływanie do przemocy. Istnieją też ograniczenia nieformalne, jak presja wspólnoty.
Ograniczenia tego rodzaju nie są prima facie złe, o ile ich celem jest umożliwienie ochrony bliźnich przed upokorzeniem. Stopień ich stosowania zależeć będzie przy tym od lokalnych zwyczajów i z pewnością lepiej, gdy wspólnota toleruje różne ekscentryczne wybryki lub reaguje na nie na poziomie społecznym, niż gdy ochrona taka wymaga rozwiązań prawnych. Na przykład: polscy politycy często idą do sądu z pozwem o naruszenie dóbr osobistych, ponieważ formalnie mają do tego prawo – choć przecież nie muszą i mogliby załatwić trapiący ich problem publicznym oświadczeniem.
(K)raj skandalistów
Francja jest w tym kontekście przykładem szczególnym. Uzasadnienia ograniczania wolności słowa nie poprzestają tam na sprzeciwie wobec krzywdzenia innych, lecz odwołują się do pozytywnej wizji laickiej republiki.
Czy hasło „Je suis Charlie” mogło więc wyrażać protest w obronie wolności słowa? Skoro nie ma fundamentalnej różnicy między mówieniem a działaniem, to przykładowy zakaz noszenia określonych strojów w miejscach publicznych, jak burek w wypadku Francji, nie różni się co do treści od ograniczeń wolności słowa. Wątpliwe więc, by akurat ta sprawa najbardziej leżała obywatelom V Republiki na sercu. Francuzi po paryskich zamachach protestowali nie tyle w obronie jak najszerszej wolności słowa ani nawet przeciwko przemocy (republika została powołana przy użyciu przemocy, a policja zabiła zamachowców), co w obronie konsekwentnej realizacji republikańskich wartości w formie znanej we Francji. Dlatego też w kraju tym możliwe jest wydawanie obrazoburczego „Charlie Hebdo”, które, jak zauważył w „New York Times” David Brooks, nie mogłoby się z powodu treści ukazywać na żadnym amerykańskim kampusie uniwersyteckim.
Prawo do bluźnierstwa?
Przykład „Charlie Hebdo” jest świetną ilustracją kłopotów, jakie pojawiają się przy rozróżnianiu podejścia do wypowiedzi prywatnych i publicznych. Co robić, gdy pewien skandalista (szaleniec? geniusz? poeta?) postanowi wyzwolić się z wszelkich okowów konwenansu i dziarsko wkroczy ze swoim przekazem na publiczną arenę, tak jak francuscy rysownicy? Oto pytanie. Akt taki – szczególnie dokonywany przez gorzej sytuowanych – może czasem ujawnić istniejące w społeczeństwie niesprawiedliwości. Jego ocena z pewnością nie będzie całkowicie niezależna od tego, czy popieramy owego skandalistę. Ale czy zatem naprawdę „nous sommes tous Charlie”, wszyscy jesteśmy Charliem, nawet jeśli ów Charlie bywa niezbyt wyrafinowanym chamem?
Francuzi po paryskich zamachach protestowali nie tyle w obronie jak najszerszej wolności słowa ani nawet przeciwko przemocy, co w obronie konsekwentnej realizacji republikańskich wartości w formie znanej we Francji. | Tomasz Sawczuk
Publicyści prawicowi zwracają uwagę, że ani islamscy fundamentaliści, ani autorzy satyrycznego tygodnika nie służyli wolności słowa. Strona liberalna odpowiada na to, jak uczynił choćby Brian Beutler w „The New Republic”, że nie trzeba popierać aktów bluźnierstwa, aby bronić prawa do bluźnienia. Czy jednak na pewno? Skoro o tym, co sądzimy, decydują na równi nasze czyny, co nasze słowa, to czy przyzwalanie na bluźnierstwo nie jest równoznaczne z jego wspieraniem?
Po co ta wolność?
Można by tak podejrzewać, skoro tylko w ostatnich dniach pojawiło się kilka komentarzy postulujących bezwarunkową wyższość wolności wypowiedzi nad uczuciami osób potencjalnie pokrzywdzonych. Stephen Law z Universty of London stwierdził, że wbrew obawom o możliwość urażenia czyichś uczuć, żadna religia nie powinna być wolna od satyry, która potrafi być zarówno kanalizatorem prawdy, jak i sztuką. Tego rodzaju funkcje spełnia jednak zapewne mniejszość utworów satyrycznych. Satyra powinna raczej bronić się bez potrzeby podobnych odwołań.
Ważniejszy argument przedstawił brytyjski pisarz Kenan Malik. Stara się on przekonać, że manifestacje w obronie wolności słowa były wzruszające, ale przyszły o wiele za późno – bo dopiero po zamachach. Jego zdaniem zbyt rozwinięta w państwach zachodnich moralna potrzeba autocenzurowania działa nie tylko wbrew interesom naszej kultury, lecz także samych kulturowych mniejszości, przypisując republikańskie wartości tylko białej większości, uniemożliwiając tym samym wzajemną krytykę i postęp w przekształcaniu relacji między członkami wspólnoty.
Pojawia się tu istotna kwestia utrzymania dialogu między różniącymi się kulturowo ludźmi. Rozmowa taka powinna, zdaniem teoretyka demokracji Jürgena Habermasa czy mówiącej o tej sprawie w „Kulturze Liberalnej” amerykańskiej filozofki Marthy Nussbaum, przebiegać w warunkach wzajemnego dostosowywania się rozmówców, a zatem – mieć ogólnie rzecz biorąc charakter konstruktywny. Postawienie wyłącznego nacisku na wolność ekspresji pozwala tej kwestii łatwo umknąć i nadmiernie upraszcza ogląd sytuacji.
Ile odpowiedzialności?
Kluczowe w odniesieniu do wolności słowa, w tym satyry, wydaje się co innego. Liberałowie zasadniczo wspierają nie akty bluźnierstwa jako takie, lecz raczej prawo do eksperymentalnych poszukiwań, w tym prawo do błędu. Przyznają też krzywdzonym prawo do ochrony. Warto pamiętać, że tygodnik „Charlie Hebdo” musiał zmagać się z wytoczonymi mu procesami sądowymi. Eksperymentator musi być więc gotów na poniesienie konsekwencji swojego postępowania, choć warunki eksperymentowania powinny być możliwie swobodne.
To ostatnie może jednak prowadzić do przerażającej konkluzji: skoro skandalizujący rysownik musi się liczyć z konsekwencjami swojej twórczości, to powinien liczyć się z tym, że w wielokulturowej Francji ktoś obrażony rysunkami spróbuje go zabić. Tak właśnie zdaje się ustawiać sprawę ta część prawicy, która dopatruje się w paryskich wydarzeniach starcia dwóch nihilizmów, które „nie jest i nie powinno być naszą sprawą”, jak stwierdził Tomasz Terlikowski.
Konsekwencje ponoszone przez skandalistę muszą jednak mieścić się w granicach państwa prawa. Jego funkcjonowanie jest zaś sprawą nas wszystkich. Jak podsumował powyższy pogląd Terlikowskiego Wojciech Sadurski, „gdy ktoś mówi: «Nie popieram zabójstwa w redakcji ‘Charlie Hebdo’, ale» – to trzyliterowe słówko «ale» jest już akcesem do partii zabójców dziennikarzy”. Tym samym przyzwalającym na mord nihilistą okazuje się także Terlikowski.
Charlie w każdym z nas
W eseju „Pochwała niekonsekwencji” Leszek Kołakowski pisał, że „rasa ludzi niekonsekwentnych jest nadal źródłem nadziei na to, iż, być może, gatunek ludzki zdoła się jeszcze utrzymać przy życiu”. Jak dodawał, jest to „ta sama rasa, z której część wierzy w Boga i w wyższość zbawienia wiecznego nad dobrem doczesnym, a jednak nie domaga się przywrócenia stosów dla heretyków; z której inna część nie wierzy w Boga i akceptuje rewolucyjne środki przemian społecznych, ale odrzuca sposoby działania, które wydają się sprzyjać takim przemianom, o ile sposoby te przeczą jawnie pewnej tradycji moralnej, w której zostali wychowani”.
Liberałowie wspierają nie akty bluźnierstwa jako takie, lecz raczej prawo do eksperymentalnych poszukiwań, w tym prawo do błędu. | Tomasz Sawczuk
Nie ma zatem znaczenia, czy popieramy idee paryskich satyryków – nie o to chodzi w całej sprawie. Hasło „Je suis Charlie” oznacza jednocześnie różne rzeczy, w zależności od kontekstu, w którym je umieścimy. A jeżeli tak, oznacza przede wszystkim obronę pluralizmu. Dlatego niektórzy uzupełniali je o „Je suis Ahmed”, ku pamięci muzułmańskiego policjanta ochroniarza zabitego przez zamachowców.
Nie każdy z nas jest Charliem czy Ahmedem, ale każdy z nas może się nim stać. I to właśnie w imię wolności pokojowo różniących się ludzi warto solidaryzować się dziś z Francuzami – nawet jeżeli sama Francja nie zawsze jest dla nas w tej kwestii wzorem.
Co dalej, Charlie?
Kłopoty z fanatyzmem religijnym nie znikną jednak od gestów solidarności i demonstracji ku czci wolności słowa. W rozbudowanym i wyważonym artykule słynny przedstawiciel amerykańskiej lewicy Michael Walzer stwierdził, że świecka lewica potrzebuje obrońców przed islamskim fundamentalizmem. Z pewnością potrzebuje ich nie tylko lewica. Ale, jak zauważa w odpowiedzi Walzerowi filozofka Sheyla Benhabib, z fundamentalistami nie można też poradzić sobie po prostu deklarując wojnę z dżihadem: „wielu młodych muzułmanów nie widzi wyjścia z kręgu przemocy, korupcji i biedy”.
Dlatego do podobnych deklaracji trzeba podchodzić z odpowiednią dozą ostrożności. Jeżeli bowiem ktoś zgadza się z Davidem Cameronem, że w obliczu międzykulturowych napięć potrzebujemy dziś bardziej „muskularnego” liberalizmu, powinien pamiętać, że już teraz naszym rządom nie brakuje siły – a w bardziej muskularnym systemie, wolności będzie raczej coraz mniej niż coraz więcej. Nim się obejrzymy, może on przestać być w ogóle liberalny. Każda ideologia jest bowiem zdolna osunąć się dla osiągnięcia swoich celów w terror.
Warto o tym pamiętać, skoro już teraz unijni politycy zaczynają domagać się coraz większych koncesji na rzecz bezpieczeństwa, kosztem naszych swobód. Konieczność ograniczenia wolności wymaga dowodów poważniejszych niż nawet najlepsze chęci naszych przywódców. Eksperymentować można na wiele sposobów.