Miało być o czymś zupełnie innym. W początku roku wyszehradzkich tematów – szczególnie na „pograniczu węgiersko-unijnym” – nieco się przecież namnożyło. Na początku stycznia zalała mnie fala słanych różnymi drogami pytań od znajomych, czy aby ten węgierski wybieg z frankiem nie jest sensowny. Bo może – skoro Orbán mógł – i polski rząd może ręcznie pomanipulować przy kursie, odgórnie przesterować politykę bankową, a tym samym uchronić niektórych przed widmem upadłości konsumenckiej. Gdy jednak banki same przystąpiły do rozmów, a politycy zażądali wzięcia pod lupę umów bankowych, przejrzystości i etyczności działań ich pracowników telefony umilkły. Przynajmniej w tym temacie.

Później gruchnął temat planowanej roboczej wizyty Władimira Putina w Budapeszcie. Skoro unijna biurokracja, nie definiując precyzyjnie terminu „roboczej wizyty”, zostawiła chętnym i obrotnym lukę, to dlaczego jej nie wykorzystać – tym samym omijając unijne sankcje. Nihil novi, wszak każdy wytrych dobry jest, gdy działa. Węgierski prezydent wciąż nie zaskakuje. Już w sierpniu zeszłego roku Victor Orbán piętnował izolację Rosji. Podkreślając, iż „Europa oddala się od Rosji każdego dnia. To złe nie tylko dla Węgier, ale dla całej Unii Europejskiej”, dawał jasny sygnał, że po raz kolejny popłynie pod prąd nurtu europejskiej polityki. Tak też zrobił, a najlepszym świadectwem jest starannie zaplanowane i podane do publicznej wiadomości ledwie tydzień temu spotkanie, podczas którego panowie rozmawiać mają o kwestiach energetycznych. W oficjalnym komunikacie Kremla czytamy, że strony podpisać mają umowę dotyczącą wykorzystania energetyki jądrowej w celach cywilnych. A że gaz, co nie płynie – wypłynie, to już insza inszość. O tym jednak więcej w okolicach 17 lutego, gdy spotkanie dojdzie już do skutku. Choć niewiele będzie wówczas wiadomo o faktycznych ustaleniach obu panów, to już sam przebieg, sposób relacjonowania, europejski odbiór i potencjalne konsekwencje tej wizyty będą miały wpływ na kształtowanie się wyszehradzkich relacji.

Tymczasem o czymś innym. O lokalnym, a przecież wyszehradzkim, europejskim – ba! – światowym nawet wydarzeniu. W tle 70. rocznica wyzwolenia Auschwitz, obozu, który – jak mawia zaprzyjaźniony i nad wyraz szacowny profesor filozofii – „wydarzył się w Oświęcimiu”, mieście, w którym mieszkają nader sympatyczni ludzie. Wokół mnóstwo odczytów, wykładów, konferencji. Polityczne wystąpienia, lekki niesmak powodowany wykluczeniem z prawdy historycznej tych, z którymi niekoniecznie nam dziś po drodze, niezmiennie wstrząsające relacje więźniów obozu, próby oswajania tego, co nieoswajalne, emisja filmu, który nie pozostawia złudzeń, co do historii Auschwitz-Birkenau. Rocznica nieplastikowa, niepolukrowana, pełna skupienia i szacunku. A w tym wszystkim mały zgrzyt… na poły tylko osobisty.

Poniedziałkowy poranek. Krakowskie Balice mocno przysypane śniegiem. Tłum ludzi czeka na spóźnione samoloty z Berlina, Frankfurtu, Paryża. Wielu czeka na gości rocznicowych konferencji, trzyma tabliczki z nazwiskami, tematem sympozjum etc. Robi się gęsto, bo samoloty coraz bardziej opóźnione, kierowcy podenerwowani, ktoś wydzwania, bo sypią się mu dopięte na ostatni guzik plany, bo gdzieś czeka jakiś polityk albo marznąca w busie reszta przyjezdnych. W owej grupie stoi chłopak, może mieć jakieś 19 czy 20 lat. Jego tabliczka jest duża, drukowana. On sam omiata wzrokiem radosnego cielęcia kolejnych przybyłych, wypatrując potencjalnych gości. Starsi panowie w jarmułkach patrzą nań z lekkim przerażeniem… Przyglądam się. Napis na tabliczce trzymanej przez to radosne ciele brzmi: „HOLOKAUST EVENT!”. Że co?! No właśnie: nie dość, że „Holokaust”, to jeszcze „event”… Tak współcześnie, korporacyjnie, idiotycznie, bez odrobiny wyczucia. Starsi panowie w jarmułkach kiwają głowami i ze smutkiem w oczach mijają chłopaka. Ktoś szepce, że to kpina, czarny PR, podsycanie opowieści o polskim antysemityzmie i totalnym niezrozumieniu własnej przecież historii. Wszyscy mijają go, do „eventu” nie chce się przyznać nikt.

Zaprzyjaźnieni Niemcy, na których czekam, wychodzą niemal ostatni. Chłopak stoi nadal, wyraźnie już poirytowany wymachuje tabliczką przed oczami każdego z wychodzących. „My Niemcy nie możemy sobie robić takich żartów. Oduczają nas tego jeszcze w szkole podstawowej” – mówi mi już w samochodzie przyjaciel. Gorzej, że to nie żart, ale głupota. Głupota z gatunku tych, które zdolne są rodzić wielkie zło. Bezmyślne, a przecież tak potwornie banalne. Gdy odjeżdżamy, terminal na Balicach jest już pusty. Chłopak w tabliczką łazi jak błędny po parkingu i rzucając pod nosem przekleństwa szuka tych, co nie chcieli się przyznać do udziału w „evencie”, albo najzwyczajniej zasmuceni lub zniesmaczeni uciekli.