Styczeń w kinach jest dla dystrybutorów filmowych czasem żniw wyjątkowych. Rzecz do sprawdzenia – zaraz po świętach Bożego Narodzenia przynajmniej w Warszawie nastały ferie zimowe i chcąc kupić bilet do kina, trzeba było najpierw odstać swoje w gigantycznych często kolejkach. Oczywiście, publiczność nie stawała w kolejkach na wszystkie filmy. Na plakacie „Hiszpanki” Łukasza Barczyka a priori obwieszczono, że mamy do czynienia z filmowym arcydziełem. Można powiedzieć, że takie hasło to jedynie zabieg marketingowy i odpowiada za niego wyłącznie dystrybutor. Trudno jednak uwierzyć, że umieszczenie na plakacie odbyło się bez wiedzy reżysera i producenta w jednej osobie. Nie uwierzyli w nie chyba również widzowie, którzy w weekend otwarcia udali się na „Hiszpankę” w nieprzesadnej liczbie 16 tys. Okazało się zatem, że na miarę arcydzieła jest w obrazie Barczyka jedynie budżet, wedle różnych informacji oscylujący pomiędzy 24 a 26 mln zł. O jakości filmu lepiej taktownie milczeć. Wystarczy zacytować Krzysztofa Vargę, który nazwał „Hiszpankę” kuriozum dekady. Nic dodać, nic ująć.
Publiczność głosuje nogami, zatem już wiadomo, że bezceremonialnie odrzuciła dzieło Barczyka, a wybrała ludzką historię opowiedzianą przez Jacka Lusińskiego w filmie „Carte Blanche”. Całość wywiedziona została z reportażu opublikowanego kilka lat temu w „Gazecie Wyborczej”. Mówił on o nauczycielu historii z jednego z lubelskich liceów, który chcąc zachować pracę – a miał wspaniały kontakt z uczniami – postanowił ukrywać przed światem stopniową a nieodwracalną utratę wzroku. Wtedy się udało. Dziś ociemniały Maciej Białek wciąż uczy, a jego podopieczni ponoć starają się nie ściągać na klasówkach. W filmie Lusińskiego główny bohater nazywa się Kacper i gra go Andrzej Chyra. Być może bez niego byłaby to jeszcze jedna opowieść skrojona niczym telewizyjny cykl „Okruchy życia”, ale wybitny aktor wynosi ją na wyższy poziom. W historii Białka – jakkolwiek bardzo życiowej i przejmującej – czaiła się przecież pułapka sentymentalizmu. Chyra uniknął jej koncertowo. Zagrał człowieka, który uczy się nowego, całkiem innego życia. Odkrywa w sobie kolejne pokłady desperacji. Bywa wobec siebie autoironiczny, bywa też okrutny. Wielobarwna to rola, subtelnie prowadzona, a przy tym jakoś przedziwnie mocna. Andrzej Chyra niemal nie schodzi z ekranu, na świat patrzymy z jego (zawężającego się) punktu widzenia. Kolejny to przypadek – choćby po „W imię…” – w karierze tego artysty, gdy jego aktorstwo jest ponad film, w którym występuje.
Łatwo zrozumieć, dlaczego szeroka widownia polubiła „Carte Blanche”. Dostrzegła w nim rodzimą odpowiedź na „Stowarzyszenie Umarłych Poetów” Petera Weira – kto nie chciał kiedyś zakrzyknąć gromko „O Captain! My Captain!” – oraz bohaterów, których łatwo zrozumieć i polubić. Bo zwyczajnie ludzki jest przyjaciel Kacpra, grany przez Arkadiusza Jakubika, a nawet pozornie gruboskórny wuefista w interpretacji Andrzeja Blumenfelda. Nie mówiąc o dyrektorce kreowanej przez Dorotę Kolak, znów udowadniającej, że wystarczy jej nawet epizod, by pokazać siłę swej ekranowej obecności.
„Carte Blanche” to mały, acz budujący film. Nikt nie powie o nim, że arcydzieło, bo byłoby to nie na miejscu. Ale prawdziwe arcydzieła rodzą się rzadko, a rzekome jedynie wprawiają w irytację. Dlatego lepiej czasem nie ryzykować. Ponad wykwity dobrego samopoczucia twórców postawić zwykłą, opowiadaną bez wielkich słów i wykrzykników, ludzką historię. Szczególnie wtedy, gdy gra w niej Andrzej Chyra.
Przeczytaj także dwugłos o „Hiszpance” Łukasza Barczyka w dziale „Patrząc”: