Moja mama z sentymentem wspomina książeczkę, którą w dzieciństwie czytała chyba ze sto razy: o Ignasiu, który w snach wędrował szlakami kawy, herbaty i cynamonu. Udało mi się znaleźć pierwsze wydanie, z 1962 roku: „Dziwne przygody Ignasia” Ewy Szelburg-Zarembiny. Mama miała wtedy pięć lat i leżała w szpitalu z ciężkim zapaleniem płuc. Ta opowiastka musiała być jedną z pierwszych, które samodzielnie przeczytała. Ze wzruszeniem przeglądam archiwalny egzemplarz. Jednocześnie czytam „Ślady nieobecności” Anny Marchewki. Podtytuł: „Poszukiwanie Ireny Szelburg”.

Najwyraźniej chodzi o tę samą postać: autorkę przygód Ignasia oraz kołysanki „Idzie niebo ciemną nocą”. Jak więc należy rozumieć rozbieżność imion i brak drugiego członu nazwiska? Pod wzorzystą obwolutą znajduję szarą, „zeszytową” okładkę: nie przypadkiem formatem ta książka przypomina dziennik podróży. Anna Marchewka chodzi po zatartych śladach: w poszukiwaniu osoby, która została wymazana, ale także sama się wymykała, nie chciała czy nie umiała zaistnieć. To nie jest biografia ani próba wskrzeszenia zapomnianej pisarki, chociaż Szelburg takiego wsparcia potrzebuje. Żyje nieomal wyłącznie jej twórczość dla dzieci, „dorosłe” powieści nie były wznawiane od lat. Marchewka przyznaje we wstępie: „Zbieram nagromadzony na grzbietach kurz. Gruby kożuch zwisa z palców, uczepił się jak tłusta gąsienica”. Tematem jej opowieści jest przede wszystkim trud dogrzebywania się do drugiego człowieka: poprzez warstwy lat, zaginionych dokumentów, ale także przez autokreacje, ucieczki, zacięte milczenie.

Ciekawość jest jednak silniejsza niż te przeszkody. To pragnienie poznania kogoś innego, podsycane nadzieją, że pomoże to również wrócić do siebie. „Między osobą tropiącą a tropioną (nawet nieżyjącą) nawiązuje się szczególnego rodzaju więź. Nie, nie bliskość, ale raczej poczucie uwięzienia. Tropiąca zaczyna szamotać się w poczuciu utraty panowania nad swoją pracą. Odkrywa ze zdumieniem, że zmieniła status: z myśliwego w zwierzynę. Jak to się mogło stać?” Anna Marchewka przejmująco ukazuje sprzeczne emocje, jakie towarzyszą poszukiwaniu obcej kobiety. Badacz wtrąca się w nieswoje sprawy, natyka się na rodzinne sekrety – czy istotnie działa w imię literatury? Prawdy? Historii? Grzebie w kartotekach, teczkach ściągniętych z górnej półki przez dalekiego krewnego, rozwiązuje tasiemki, wyciska wspomnienia. Prędko zdaje sobie sprawę, że prawda jest gdzie indziej, zamglona i niedostępna. Można tylko snuć opowieść, która meandruje, obrasta w szczegóły, ale nigdy w pełni nie przylega do ciała. Może się tylko zabarwić ciepłem głosu, na złudny moment ożywić czarno-białe zdjęcie. „Patrzę na fotografie przedstawiające to starszą, to młodą Szelburg, na jej zasznurowaną twarz i nagle rozumiem, że to wszystko”.

Praca Anny Marchewki ma luźną konstrukcję: została złożona z dokumentów zdobytych z wielkim trudem, wygrzebanych jakby spod ziemi „twardych faktów”. Można ją czytać jako wyznanie bezradności biografki, która przyznaje, że jej projekt okazał się niewykonalny. A może raczej autorka odrzuciła wymagania współczesnego non-fiction: nie chciała uwięzić swojej bohaterki w skonstruowanej opowieści, w której nieuchronnie sądzi się i ocenia. Anna Marchewka nie zgadza się także ujawniać spraw, o których dowiedziała się w trakcie „śledztwa”, ale wydały jej się zbyt intymne, aby je publicznie rozdrapywać. To nie jest książka dla pedantów ani moralistów. Krótkie rozdziały przypominają strzępy – wiedzy, refleksji, pogoni za umykającą postacią.

Na spotkaniu autorskim Anna Marchewka przyznała, że jej fascynacja Szelburg-Zarembiną zaczęła się od dywizu w nazwisku. W okresie pierwszego małżeństwa w rubryce „zawód” Irena Szelburg wpisywała: żona przy mężu. Był nim wówczas dyrektor szkoły i reportażysta Jerzy Ostrowski. Po rozwodzie wymazała jego nazwisko. Zostawiła go dla Józefa Zaremby – polonisty z tej samej szkoły. Zaczęło się od dramatycznego epizodu: niedopuszczony do matury uczeń strzelał do Ostrowskiego, ale się pomylił, a może Zaremba go zasłonił? Czy Irenę wzruszyło bohaterstwo polonisty? Obudziła się w niej namiętność? A może uciekała od związku, w którym się dusiła? I czy rzeczywiście jej się to udało? „Młodzi jeszcze nie wiedzą, że rodzina nie ocala, że drugi człowiek to chodząca bomba domowej roboty, że związek może okazać się śmiertelną pułapką” – pisze Anna Marchewka o pierwszym małżeństwie swojej bohaterki. I sprawiedliwie przyznaje, że „nie ona była ofiarą”. Tego związku nie należy jednak lekceważyć, traktować jako młodzieńczej pomyłki. W czasie wojny, wykorzystując znajomości zaangażowanego w podziemie Zaremby, Szelburg próbowała ratować Ostrowskiego – na próżno, zginął w obozie w Mauthausen.

Ten epizod swojej biografii pisarka konsekwentnie wymazywała: „Stara Szelburg przeskakuje nad pierwszymi latami dorosłości i leci, leci wprost w objęcia idealizowanego niepokojąco drugiego męża”. Marchewka nie zagłębia się jednak w psychologiczne dywagacje: zdradza własną fascynację mrokami drugiego człowieka, ale na tym się zatrzymuje. Wybiera delikatność wobec cudzych uczuć, która stanowi zaporę dla biografii. Dywiz w nazwisku zachowuje swoją tajemnicę. Dlatego „Ślady nieobecności” to także wyznanie, bardziej autobiografia aniżeli portret bohaterki-kameleona: zapis własnego zmagania z ciałem i kobiecością, z pożądaną i nieosiągalną bliskością. Ale także z potrzebą wyrażenia się w słowach, tchnienia własnych przeżyć w literaturę. Ta książka się rozpada, jak znak niemożliwej całości, niespełnionej próby zamieszkania we własnym imieniu. „Twórczość Ireny Ewy Szelburg-Ostrowskiej-Zarembiny podporządkowana była pragnieniu nie do zaspokojenia, pragnieniu, które samo siebie znosiło – mieć dom i z niego uciec, osiąść i ruszyć w świat, mieć pewność i nie dawać wiary. Lub wywinąć się z twardego systemu opozycji. Czy jest to możliwe?”.

W 1939 roku podczas ucieczki z Warszawy do Lwowa Zarembina straciła ciążę. W „Polnej myszce” wyjaśniała płochliwemu zwierzątku: „ Nie, myszko. / Próżno poruszasz noseczkiem / i oczkami świecisz. / Jest tylko dwoje dorosłych/ brak tutaj… Dzieci”. Paradoksalnie, została zapamiętana jako autorka literatury dziecięcej. „W wierszach dla dzieci Szelburg pisze też o bezdzietności (za dziećmi nie przepadając), starsza elegancka pani w kapeluszu, oschła i «trudna»”. Jak sugeruje Anna Marchewka, lżejszy gatunek pozwalał głębiej odetchnąć: „W późniejszych zbiorach Szelburg przede wszystkim wypisuje samotność. Może to robić bezkarnie, bo to «tylko wiersze dla dzieci»”. Myślę o innych autorach dziecięcej klasyki, którzy nie byli rodzicami: Kornel Makuszyński, Julian Tuwim (choć on akurat adoptował córkę, której chciał przystawić drabinę do nieba).

W opowieści Anny Marchewki wybijają się migawki, zmysłowe szczegóły: są niczym pamiątki, wyliniałe drobiazgi pozostałe po zmarłej osobie, mówiące o niej więcej niż dałoby się wyjaśnić słowami. Przejmujący jest fragment o Nałkowskiej, która wprowadzała Szelburg w literackie koterie. Po wojnie obie panie mieszkały w łódzkim Domu Literatów: „Bliskość fizyczna, dzielenie tego samego domu nie oznaczały wcale rosnącej bliskości emocjonalnej między pisarkami – przeciwnie, wspomnienie Szelburg świadczy o tym, że doszło między nimi do głębokiego rozłamu. Nałkowska niby smutnieje w niezgodzie na starość. Szelburg nie może znieść jej widoku w różowej pluszowej podomce”. Kolejny obraz: pamiątka z nałęczowskiego uzdrowiska, którą mała Irena Szelburg dostała i natychmiast straciła: „Kupił tatuś Reni / niebieski dzbanuszek / co ma dwoje uszek / Niesie Renia dzbanek / już wchodzi na ganek, / Wtem drgnęły paluszki / i z dzbanka okruszki”. Przejmująco wybrzmiewa ta piosenka o „sztuce tracenia” – jej bolesność skrywa się w krotochwilnych rymach. „Szelburg zagarnęła dużą powierzchnię przestrzeni literackiej, była twórczynią wszechstronną, ponieważ nie tyle zmieniała rejestr, ile odmieniała przez przypadki opowieść tak, by mogła dotrzeć do różnych czytelników. Wiele twarzy tej samej sprawy – tak mawiała o swoich rozłączonych, zdawałoby się, rodzajach wypowiedzi, takich jak baśń i realizm, wiersz i reportaż”. Ostatni, najsmutniejszy obraz: sędziwa pisarka, która straciła wzrok i zmysły. Anna Marchewka ze wzruszeniem pije kawę z filiżanki, która należała do Ireny Szelburg i wysłuchuje opowieści jej spadkobierczyni – sekretarki Józefa Zaremby: „Umierali całkiem samotni, stara Ewa nie rozpoznawała nawet męża, uciekała przy byle okazji z domu – to taka męka pilnowanie bezprzytomnego człowieka, który całkiem niedawno był dystyngowaną damą, zimną trochę, mało sympatyczną, ale porządną, a teraz biega w koszuli po mrozie. Czy dolać jeszcze pani kawy?”

Anna Marchewka nie próbuje „ocieplić wizerunku” Szelburg-Zarembiny ani też nie napomina potomnych, którzy pomijają znaczną część jej twórczości. Nie agituje też w jej sprawie, wytykając „aktualne wątki”. Znakomitym pomysłem było jednak uzupełnienie książki małą antologią tekstów Szelburg-Zarembiny. Pierwsze zdanie: „Czytajcie! Czytajcie. Zima przyszła, zima!”, pochodzi z powieści z 1925 roku pod znamiennym tytułem: „Ta, której nie było”.

 

Książka:

Anna Marchewka, „Ślady nieobecności. Poszukiwanie Ireny Szelburg”, Wydawnictwo DodoEditor, Kraków 2014.

 

zarembina_okladka