Czytaj także recenzję „Hiszpanki” autorstwa Łukasza Bertrama [LINK]


 

„Hiszpance” Łukasza Barczyka, określonej przez Krzysztofa Vargę w jego nonszalanckiej recenzji jako „kuriozum roku”, niektórzy przypną zapewne łatkę „ambitnej porażki”. Tym specyficznie polskim wyrażeniem – nie spotkałem go dotąd w prasie zagranicznej – można określić także większość naszych powstań narodowych. Barczyk opowiada natomiast o powstaniu wielkopolskim i tak się składa, że zarówno tamten zryw, jak i jego film to rzadko spotykane w naszej historii i naszym kinie ambitne sukcesy. „Hiszpanka” ulepiona jest z frapujących niedorzeczności i osobliwych artystowskich gestów; co chwilę zapada się w sobie, by potem znów wznieść się na wyżyny, których istnienia wcześniej nie przeczuwaliśmy. Barczyk wykształcił wreszcie własną dykcję. Po latach eksperymentowania nakręcił widowisko, które przypomina filmowe zeppeliny: ciężkie, ale majestatycznie szybujące w chmurach.

01

Śmiała fantasmagoria

W ostatnich latach Barczyk uparcie unikał zrobienia konwencjonalnego filmu, który opowiadałby „dobrze skrojoną” historię i ze spokojem prowadził widzów od przyczyny do skutku. „Nieruchomy poruszyciel” z 2008 r. okazał się zbędnym ekscesem, krzykliwym, a przy tym nużącym nagromadzeniem przemocy i seksu, które reżyser próbował udrapować w refleksję nad popędami jako zasadzie naszego bytu. Nakręcony w wakacje we Włoszech wraz grupą przyjaciół „Italiani” (w tym z aktorami z teatru Krzysztofa Warlikowskiego i nim samym w roli głównej) stanowił już odświeżający miks groszowego Viscontiego – wraz z wpisanym w jego „Zmierzch bogów” estetycznie „fascynującym faszyzmem” – z ironicznym wątkiem hamletowskim, w którym edypalny podtekst zostaje wydobyty na pierwszy plan.

02

Stanowiąca o wiele większe wyzwanie realizacyjne „Hiszpanka” wkracza na salony bez kompleksów, otoczona realizatorskim blichtrem. Autorska superprodukcja to niemal oksymoron, ale twórcom udało się zrobić niezły psikus wszystkim tym, którzy woleliby sprowadzić ich na konwencjonalną ścieżkę. Pomysł filmu o powstaniu wielkopolskim przedstawił marszałek województwa wielkopolskiego Marek Woźniak, który dąży do włączenia tego epizodu do zbiorowej świadomości. Barczyk uczynił jednak z powstania zaledwie pretekst. Stanowi ono punkt wyjścia do opowiedzenia historii alternatywnej i wprawienia widzów w zbiorową hipnozę. Podobnie jak „Grand Budapest Hotel” Wesa Andersona, do którego bywa porównywana, „Hiszpanka” również jest pożegnaniem z XIX wiekiem, ostateczną fantasmagorią na temat epoki fin de siècle’u.

„Hiszpanka” jest iluzjonistką doskonałą, zmuszającą do zniesienia sztucznego podziału na to, co odczute i na to, co pomyślane. | Sebastian Smoliński

Film przedstawia walkę o umysł Ignacego Jana Paderewskiego (Jan Frycz). Pianista i polityk płynie z Ameryki do Polski, lecz już na statku chce nad nim przejąć władzę niemiecki telepata, doktor Manfred Abuse (Crispin Glover). W Polsce grupka spirytystów próbuje zapobiec narodowej tragedii, więc prosi o pomoc innego telepatę, pracującego za wysokie honoraria Żyda Rudolfa Funka (Artur Krajewski). Konfrontacja jaźni przerodzi się w bezpośrednie starcie, które potem znajdzie swój finał w sekwencji militarnej: w kilku przebitkach Rzesza dostanie w kość od pragnących niepodległości Polaków.

03

Młodopolskie medium

Wszystkie postaci i wątki – pomnażane i dublowane – wydają się wyjęte z modernistycznego inwentarza, bezczelnie wykradzione z wyobrażeń tamtej epoki. „Hiszpance” najbliżej może do „Wampira” Władysława Reymonta, zapomnianej powieści o londyńskich seansach spirytystycznych, nasyconej mrokiem i spleenem. Język wizualny Barczyka korzysta z młodopolskiej frazy, gęstej od manieryzmów oraz pełnej zawijasów (jak również coraz mniej nadającej się do czytania). Autorka zdjęć, Karina Kleszczewska, porusza się właśnie w tym rejestrze. Namiętnie stosuje długoogniskowe obiektywy spłaszczające przestrzeń i sprawiające, że nasz wzrok porusza się po fakturze filmu jak we mgle, a postaci i obiekty w oddali znajdują się często nienaturalnie blisko. Przyczynia się to niekiedy do zamierzonej dezorientacji, a zarazem potęguje wrażenie, że „Hiszpanka” ma niesłychaną siłę kinetyczną: próbując poskładać różne fragmenty pozbawionej naturalnej głębi przestrzeni, widzimy jak mnóstwo mikroscenek dzieje się w każdym rogu kadru, jak cała ekranowa rzeczywistość wypełnia się ruchem. Film Barczyka przypomina dzięki temu dobrze naoliwiony, cyrkowy mechanizm.

Tak wiele wysokobudżetowych filmów chce wyglądać zjawiskowo, wyróżniać się z tłumu. „Hiszpance” po prostu się to udaje. Funkcję refrenów pełnią dwa typy ujęć przyprawiające o stopniowy zawrót głowy. Pierwszy to szybkie oddalenia od detalu na panoramę. Przed laty w „Barrym Lyndonie” doprowadził je do perfekcji Stanley Kubrick, a Barczyk, który jednego z filmowych bohaterów obdarza imieniem Kubryk, używa ich jako narzędzia afirmacji wykreowanego przez siebie świata. Zaczynając od zbliżenia na hotelowy szyld bądź smugę na oknie, rozszerza następnie perspektywę na buzujące dziwnościami miasta Europy. Powraca też regularnie scena z kamerą wirującą wokół stołu, przy którym siedzą członkowie towarzystwa teozoficznego czekający na spotkanie z siłą nadprzyrodzoną. Sposób, w jaki „Hiszpanka” manipuluje naszym widzeniem i rozbija schematy przedstawiania epickich opowieści historycznych, działa wyzwalająco.

Przywykło się filmy zrobione z rozmachem i estetyczną przesadą – pełne kostiumów obdarzonych własnym życiem oraz scenograficznego zbytku – określać mianem wydmuszek. Jakby fakt, że oczy ucztują nieprzerwanie przez dwie godziny seansu, miał oznaczać, że ktoś tu próbuje omamić nasz intelekt. Jeśli tak, to „Hiszpanka” jest iluzjonistką doskonałą, zmuszającą do zniesienia sztucznego podziału na to, co odczute i na to, co pomyślane. U Barczyka styl narracji odpowiada tematowi, podszywa się pod niego. Jest to najlepszy polski film mediumiczny od czasu „Medium” Jacka Koprowicza z 1985 r. (ale czy w ogóle były inne?), ponieważ sam jest jednym wielkim seansem wywoływania duchów, wytwarzającym własną logikę i uniwersum.

05

Kino operowe

„Hiszpanka” jest dziełem porywającym, ale też mocno niedoskonałym (choć może w tym właśnie zawiera się jej urok). Niektórzy oskarżają ją o tandetną bombastyczność, inni narzekają na pretekstową, rozchodzącą się na boki fabułę i chybione kreacje aktorskie. Przemontowywana na różne sposoby, próbująca pogodzić kosztowną rozrywkę z dziwaczną filmową zabawą – napędzana jest snami, które należą nie tylko do jej autorów. Barczyk cytuje szczodrze i niekiedy ucieka się do wielopoziomowego pastiszu. Oczywiste odwołanie do „Doktora Mabuse” Fritza Langa z 1922 r. polega nie tylko na zapełnieniu ekspresjonistycznej niekiedy przestrzeni szemranymi figurami uprawiającymi hipnozę. Także właśnie rodzaj dominującego w filmie aktorstwa – opartego na egzaltacji, przesadzie, niekiedy wręcz autoparodii – stanowi symulację demonicznych kreacji niemieckiego kina niemego. Grająca panią Malicką Sandra Korzeniak, znana ze spektakli Krystiana Lupy, ogrywa pretensjonalność i świetnie wpasowuje się w teatrzyk Barczyka, choć jej rola – podobnie jak tuzin innych w „Hiszpance” – może wywoływać irytujący efekt obcości. Polskie kino przyzwyczaiło nas bowiem do „realistycznego” aktorstwa; do stylu gry polegającego na utożsamieniu się z odgrywaną postacią i uznaniu uniwersalności metody Stanisławskiego za niepodważalny dogmat. U Barczyka tymczasem każda rola zbudowana jest na dystansie i pomysłowemu obchodzeniu postaci dookoła, akcentowaniu umowności (świetnie w tej konwencji czuje się Jan Peszek – może dlatego, że nigdy nie bał się zbaczania z utartych ścieżek). Dialogi i ekscentryczne postaci czynią ponadto z filmu czarną komedię, w której nie sposób mówić o polskiej historii w sposób pompatyczny.

Tak wiele wysokobudżetowych filmów chce wyglądać zjawiskowo, wyróżniać się z tłumu. „Hiszpance” po prostu się to udaje. | Sebastian Smoliński

Długo by wymieniać cnoty „Hiszpanki”, tego wypadku przy pracy zakochanego we własnej przeciętności polskiego kina (którą widać zwłaszcza w jego warstwie formalnej). W filmie Barczyka znajdziemy cały przekrój imponujących pomysłów: od doskonałych efektów specjalnych (wzmacniających potencjał nostalgii), po lingwistyczny przekładaniec, czyli mieszankę języka polskiego, francuskiego, niemieckiego i angielskiego, brzmiącą przekonująco dzięki międzynarodowej obsadzie. „Hiszpanka” zachwyciła mnie jednak przede wszystkim dlatego, że przypomina, jak owocne bywa spotkanie kina i wrażliwości operowej. W najlepszym „kinie operowym” – jak w przypadku twórczości Viscontiego, stanowiącej główną inspirację dla „Italiani”– scenariusz stanowi jedynie punkt wyjścia do poszukiwań idealnej koegzystencji obrazów i muzyki. To dzieła mające strukturę raczej szeregu arii bądź dramatu muzycznego aniżeli linearnej, ciasno spinającej wszystkie wątki opowieści kryminalnej (którą, paradoksalnie, film Barczyka na pewnym poziomie zresztą jest). Kino operowe stawia wizję, choreografię i grę kolorów nad trzeźwym realizmem i fabularną konsekwencją. A nade wszystko rządzi się jedną zasadą: wizualnej intensywności. „Hiszpanka” może stanąć w jednym rzędzie z „Pożegnaniem jesieni” Mariusza Trelińskiego z 1990 r., filmowca, który emigrował do świata opery. Oglądając rozdętą wizję Barczyka, również warto przestawić się na inny tryb odbioru i, na przykład, spojrzeć na kicz jak na pełnoprawny środek artystyczny.

07

Mimo tych walorów, musiałby zdarzyć się cud, żeby kosztująca 24 miliony złotych „Hiszpanka” zarobiła na siebie w polskich kinach (frekwencja w dwóch ostatnich tygodniach była wręcz katastrofalnie niska). Jeden z bohaterów mówi w filmie mniej więcej tak: „Za nisko się cenisz, więc przegrasz”. Barczyk bez wątpienia ceni się za wysoko, przez co jego produkcję czeka los odmieńca. Przed premierą, dziękując na scenie obsadzie i ekipie, reżyser wyglądał niczym skrzyżowanie doktora Caligariego z Rasputinem. Mam mimo wszystko nadzieję, że jego najnowszy zeppelin zbyt szybko nie spłonie, a zamiast tego będzie krążył na wysokości, z której wariackie pomysły nie wydają się już niemożliwe do zrealizowania.

 

Film:

„Hiszpanka”, reż. Łukasz Barczyk, Polska 2015.

 

* W tym samym numerze „Hiszpankę” recenzuje także Łukasz Bertram.

 

[yt]sf23bLdjUYw[/yt]