„Robert Mugabe liderem Afryki!” – taka wieść w ostatni piątek obiegła świat. Precyzyjniej należałoby stwierdzić, że zgodnie z demokratyczną procedurą prezydent Zimbabwe został wybrany na przywódcę Unii Afrykańskiej i funkcję tę będzie piastował przez najbliższe 12 miesięcy. Stanowisko jest wyłącznie prestiżowe, bądźmy zatem spokojni – oblicze Afryki pod rządami Mugabe zmienić się zbytnio nie może. Mimo to wybór jest wyraźną manifestacją polityczną, to przekaz, którego nadawcą są Afrykanie, a odbiorcą globalna Północ.

Dla większości Europejczyków prezydent Zimbabwe jest symbolem upadku gospodarczego, brutalnej nacjonalizacji, wywłaszczenia białych farmerów, czystek etnicznych, łamania praw człowieka, a ostatnio – po namaszczeniu żony na swoją następczynię – demokracji dynastycznej. Z kolei dla wielu mieszkańców Czarnego Lądu, Mugabe – podobnie jak Mu’ammar al-Kaddafi, wybrany na przewodniczącego Unii w 2009 r. – wciąż odgrywa rolę symbolu antykolonialnej walki z dominacją Zachodu, próby osiągnięcia autarkii polityczno-kulturowej. A symbole takie zyskują ostatnio na znaczeniu. Tylko kontekst walki narodowowyzwoleńczej zastąpiony zostaje przez zwykłą kalkulację ekonomiczną.

Państwa afrykańskie od kilku lat odnotowują spektakularny wzrost PKB, głównie za sprawą rozwijania relacji z krajami z grupy BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny oraz RPA). Do tego wzrostu Europejczycy i ich model demokracji są Afryce coraz mniej potrzebni – przekonanie to wzmaga głód sukcesu i nastroje antyokcydentalne, których to wcieleniem jest Mugabe.

Iluzja nr 1

Już pierwsze wystąpienie nowo wybranego lidera Unii wzbudziło liczne kontrowersje. Rozpoczął je od podkreślenia wkładu Afrykańskiego Narodowego Związku Zimbabwe w walkę antykolonialną. Nie był to passus przypadkowy – Mugabe dał jasno do zrozumienia, że po jego śmierci władzę w państwie nadal będzie sprawowała partia, którą stworzył, a wszelkie dyskusje nad dopuszczeniem do rządów opozycji to zwykłe mrzonki. Od demokracji są po prostu rzeczy ważniejsze.

Po tej krótkiej wycieczce na własne podwórko, Mugabe – w sposób nieomal historiozoficzny – odniósł się do pozycji gospodarki afrykańskiej na rynku globalnym. Jego zdaniem, kluczowe dla Czarnego Lądu w perspektywie najbliższego półwiecza (program „Agenda 2063”) powinno być zwiększenie inwestycji w infrastrukturę komunikacyjną, uelastycznienie modelu eksportu oraz zapewnienie bezpieczeństwa w krajach i regionach o najsłabszym zapleczu instytucjonalnym (charakteryzując największe kryzysy państwowości afrykańskiej, Mugabe wymienił: Libię, Republikę Środkowoafrykańską, Południowy Sudan, Demokratyczną Republikę Konga oraz zagrożenia transgraniczne z Afryki Zachodniej – terrorystów z Boko Haram i epidemię wirusa Ebola).

Co do wątków ekonomicznych zawartych w przemówieniu – trudno nie zgodzić się z prezydentem, że utrzymanie praktyki wywozu dóbr niskoprzetworzonych hamuje tempo wzrostu gospodarczego, a także petryfikuje bezrobocie i ubóstwo. Trzeba także przyznać mu rację, gdy apelował do liderów Afryki o wdrożenie niezbędnych reform agrarnych. Lepiej jednak nie wyobrażać sobie, jakby przedstawiała się kondycja rolnictwa, gdyby pozostałe kraje Unii wcieliły w życie, jak sugerował Mugabe, rozwiązania z Zimbabwe. Kraj ten w okresie kolonialnym uznawany był za spichlerz Afryki – dziś znaczna część jego mieszkańców wegetuje w skrajnej nędzy, a morzenie głodem stało się jedną z ulubionych strategii walki z opozycją. Stawianie modelu przyjętego przez władze w Harare jako wzoru modernizacji rolnictwa trudno zatem brać poważnie. To kolejny dowód na megalomanię i brak wrażliwości społecznej Mugabe. Cóż, takiego sobie honorowego przywódcę wybrali afrykańscy politycy.

Iluzja nr 2

Zupełnie inny wydźwięk miało wystąpienie sekretarza generalnego ONZ Ban Ki-moona. We wstępie zwrócił on uwagę na wyjątkowy moment, w którym znajduje się tak Afryka, jak i cały świat – to czas nakreślania nowego kształtu polityki rozwojowej. Słowa te, wypowiedziane w okazałym gmachu Unii Afrykańskiej, zbudowanym przez Chińczyków w Addis Abebie, zyskują na szczególnym znaczeniu – Milenijne Cele Rozwoju przyjęte w 2000 r. nie zostały w pełni zrealizowane. Bilans półtorej dekady od ich ogłoszenia nie napawa optymizmem, a Afryka – poligon dla różnej maści specjalistów od przemysłu pomocowego – przechodzi transformację mającą z ową pomocą niewiele wspólnego. Afrykańscy liderzy, słuchając deklaracji sekretarza generalnego, zdawali sobie sprawę z zasad gry, w której wszyscy zgromadzeni w siedzibie Unii muszą uczestniczyć: globalna Północ i tak przekaże fundusze pomocowe, bo inaczej postkolonialnego kaca złagodzić się nie da; Afrykanie środki przyjmą, co nie oznacza, że rozdystrybuują je sprawiedliwie; a Chińczycy, w zamian za intratne kontrakty, chętnie zbudują kolejny gmach dla Unii – może dorzucą przy tym większą salę bankietową, by było gdzie celebrować postęp na Czarnym Lądzie.

800px-African_Union_conference_center_and_office_complex,_AUCC
Siedziba Unii Afrykańskiej w Addis Abebie; źródło: Wikimedia Commons

Kolejne części wystąpienia Ban Ki-moona w większym stopniu dotyczyły procesów politycznych i przemian społeczno-gospodarczych w samej Afryce. Polityk – podobnie jak Mugabe – przypomniał o ogromnych trudnościach towarzyszących walce z epidemią wirusa Ebola, dodając do tego niepokojące informacje o wzroście zachorowań na Heinego-Medina. Zestawienie chorób w przemowie dyplomaty, zapewne dość przypadkowe, zostało odebrane przez część afrykańskich sprawozdawców dość ambiwalentnie. O zagrożeniu epidemią polio Europa już dawno zapomniała – od wynalezienia szczepionki upłynęło już ponad pół wieku. Na globalnym Południu choroba ta nadal zbiera swoje żniwo, bo szczepionki po prostu kosztują zbyt wiele. Czy z ebolą będzie podobnie? – pytało wielu komentatorów wystąpienia sekretarza generalnego.

Według Ban Ki-moona, jednym z priorytetów dla Unii Afrykańskiej powinna być walka z międzynarodowym terroryzmem, zwłaszcza z organizacją Boko Haram. Zdaniem sekretarza generalnego, największe zagrożenia dla bezpieczeństwa i stabilności afrykańskiej państwowej obejmują obecnie: Somalię, Sudan Południowy, Sudan, Republikę Środkowoafrykańską, Demokratyczną Republikę Konga, Libię, Burkina Faso oraz Nigerię. Katalog państw upadłych i chwiejących się – w porównaniu z listą zaprezentowaną przez Mugabe – świadczy o większym pragmatyzmie sekretarza generalnego wobec przyszłości Rogu Afryki oraz Darfuru. Błędem Koreańczyka wydaje się za to sprowadzenie aktywności Boko Haram do problemu wewnętrznego Nigerii – grupa ta od kilku lat rekrutuje zwolenników w kilku państwach i walka z nią nie może być toczona na obszarze jednego kraju.

Polityk zwrócił także uwagę na kryzys konstytucjonalizmu w Afryce – coraz liczniejsze przypadki nowelizacji ustaw zasadniczych łamiących zasady demokracji i uniemożliwiających przeprowadzanie wolnych wyborów. Stwierdzenia takie jako to, a także apele o obronę transseksualistów, były czytelnymi aluzjami do rządów despotów takich jak Mugabe, budujących swoją pozycję na terrorze i stygmatyzowaniu kolejnych „kozłów ofiarnych”.

***

Imaginaria polityczno-gospodarcze Roberta Mugabe i Ban Ki-moona zawierają skrajnie odmienne wizje przyszłości Afryki. Obaj diagnozują zagrożenia polityczne, dyskretnie przemilczając fakty dla nich niewygodne. Obaj proponują także własne scenariusze dla Czarnego Lądu: degrengolady agrarnej tudzież uzależnienia od pomocy rozwojowej. Można mieć nadzieję, że oba programy pozostaną w sferze iluzji roztaczanych przez całkiem niezłych mówców.