Gerontokracja, czyli rządy starców
Na Czarnym Lądzie jest pięciu prezydentów, utrzymujących się u władzy najdłużej na świecie. Rekordzistami są Teodore Obiang Nguema z Gwinei Równikowej oraz Eduardo dos Santos z Angoli, ci 72-latkowie rządzą swoimi krajami od 35 lat. Obiang objął władzę w wyniku zamachu stanu w 1979 roku – poprzedni przywódca narodu, Francisco Macíasa Nguema, wuj obecnego prezydenta, został na rozkaz krewniaka postawiony przed plutonem egzekucyjnym. Przez trzy i pół dekady rządów Obiang konsekwentnie utrzymuje kult jednostki. Przeciwników politycznych więzi i torturuje, przekształcając państwo w prywatny folwark. El Jefe (Szefa) cenią za to zagraniczni deweloperzy – przez pewien czas wraz ze swoim synem, Teodorinem – ministrem, właścicielem państwowej telewizji, coraz wyraźniej namaszczanym na „następcę tronu” – nałogowo kupował nowe rezydencje na Lazurowym Wybrzeżu, w RPA i Kalifornii. A wszystko to oczywiście za pieniądze publiczne – zyski z eksportu ropy naftowej i drewna.
Eduardo dos Santos objął rządy po śmierci Agostinho Neto, jednego z twórców potęgi polityczno-militarnej komunistycznego Ludowego Ruchu Wyzwolenia Angoli (MPLA). O tym, jak współcześni literaci z tego kraju postrzegają okres po zakończeniu krwawej wojny domowej, pisaliśmy już w „Kulturze Liberalnej” na marginesie prozy Ondjakiego.
Pod kierownictwem dos Santosa MPLA utrzymało monopol na władzę w państwie, a jej działacze łatwo zaakceptowali reguły gry rynkowej. Kraj został rozkradziony przez prezydencką nomenklaturę. Najlepszy tego przykładem są losy Isabel – córki Eduarda dos Santosa i rosyjskiej modelki Tatiany Kunakowej. To najbogatsza Afrykanka, pierwsza kobieta urodzona na Czarnym Lądzie, której majątek przekroczył miliard dolarów. Isabel nie kryje ambicji politycznych. A o sukces wyborczy nie będzie jej trudno. Wystarczy nazwisko ojca i petrodolary. Wszak źródłem bogactwa rodziny dos Santos są zyski z działalności państwowego koncernu Sonangol, odpowiadającego za eksport ropy naftowej, a także udziały w bankach, portugalskim koncernie medialnym Zon i angolskim Unitelu.
Rok krócej od Obianga i dos Santosa władzę sprawuje w Zimbabwe 90-letni Robert Mugabe. Początkowo jako premier, a od 1987 r. jako prezydent doprowadził do przekształcenia spichlerza Afryki – jak mawiano o kolonialnej Rodezji – w biednego pariasa kontynentu. Tyran najpierw rozprawił się z opozycją etniczną z plemienia Ndebele – dokonały tego bojówki wyszkolone przez Północnokoreańczyków. Następnie przejął kontrolę nad farmami białych mieszkańców Zimbabwe, z dnia na dzień wyrzucając i zastraszając prawowitych właścicieli. Nieliczni przeciwnicy są brutalnie usuwani z życia politycznego – żaden z przedstawicieli opozycji nie ma najmniejszych szans w walce o schedę po Mugabe. Fałszerstwa wyborcze dokonywane przez Afrykański Narodowy Związek Zimbabwe – Front Rewolucyjny (ZANU-PF) świetnie opisuje reportaż „Strach” Petera Godwina, także recenzowany w „Kulturze Liberalnej”.
Wkrótce w Zimbabwe nastąpi jednak zmiana władzy. Kondycja zdrowotna prezydenta gwałtownie się pogarsza – co sugeruje prasa azjatycka, gdzie Mugabe regularnie jeździ na leczenie. Rządy po nim prawdopodobnie obejmie jego żona – Grace. Nie będzie to jednak oznaczać początku dynastii. De facto postacią numer jeden w państwie będzie Emmerson Mnangagwa – obecny wiceprezydent, minister bezpieczeństwa państwowego w okresie walki z Ndebele, minister sprawiedliwości i przewodniczący parlamentu, gdy biali byli wyrzucani ze swych farm. Mnangagwa na początku grudnia 2014 r. wyeliminował z rywalizacji politycznej swoją główną oponentkę – Joyce Mujuru. Afera taśmowa z jej udziałem wstrząsnęła ZANU-PF –a notowania Grace Mugabe i Emmersona Mnangagwy gwałtownie poszybowały w górę podczas grudniowego kongresu ZANU-PF.
Pozostali dwaj liderzy z największym stażem prezydenckim to Paul Biya (ur. 1933) z Kamerunu oraz Yoweri Museveni (ur. 1944) z Ugandy. Biya objął rządy w 1982 r., a Museveni w 1986 r. Oba kraje rozsadzane są konfliktami wewnętrznymi. W dawnym Kamerunie Brytyjskim (zachodnia część kraju) oraz w północnej Ugandzie rosną w siłę ugrupowania separatystyczne, domagające się autonomii polityczno-gospodarczej. Prezydenci z kolei konsekwentnie umacniają swoje pozycje, wprowadzając poprawki do konstytucji jednoznacznie przekreślające mrzonki o dewolucji władzy. Znajdują także coraz to nowe kozły ofiarne – w Ugandzie prześladowani są nie tylko przeciwnicy prezydenta przezywanego „M7”, ale także homoseksualiści.
Płonące parlamenty – i co potem?
Gdy na przełomie października i listopada tego roku w Burkina Faso – niewielkim i biednym kraju, byłej kolonii francuskiej w Afryce Zachodniej – doszło do zamieszek i obalenia Blaiseʼa Compaore, część komentatorów zastanawiała się, czy wydarzenie to nie będzie początkiem fali – jakkolwiek oksymoronicznie to nie brzmi – prodemokratycznych przewrotów w Afryce subsaharyjskiej. Campaore rządził Burkina Faso od zamachu stanu w 1987 r. Nie był krwawym despotą, a raczej zwykłym, mało efektywnym politykiem, który – mając sporo szczęścia – zdołał utrzymać się u władzy. Gdy po raz kolejny próbował zmienić prawo celem uzyskania możliwości startu w zbliżających się wyborach prezydenckich, opozycja przejęła kontrolę nad Wagadugu. Gmach parlamentu nieomal został spalony. Campaore uciekł z kraju. Władzę wkrótce przejęli wojskowi, zapowiadając, że w przyszłym roku przeprowadzą wybory.
Czy gwałtowność tej zmiany na najwyższym szczeblu władzy dowodzić ma wzrostu demokratyzacji społeczeństwa? Oczywiście, nie. To raczej potwierdzenie narastającej frustracji grup przez dekady marginalizowanych politycznie i ekonomicznie, żądających dostępu do zysków z eksportu surowców. Wydarzenia z Burkina Faso nie wpłyną na sytuację polityczną w Angoli, Zimbabwe, Kamerunie, Ugandzie czy Gwinei Równikowej, ponieważ kraje te różnią się strukturą ekonomiczną, systemem wymiany gospodarczej czy zwyczajami kulturowymi. Na przykładzie ostatniego kongresu ZANU-PF w Zimbabwe widać klarownie, że w sytuacji utrwalonego przez dekady klientelizmu etniczno-partyjnego, wizja całościowej wymiany elit staje się niezwykle mało prawdopodobna. Nawet śmierć dyktatora – gorzej jeśli naturalna – niewiele tu zmieni. Afrykańscy politolodzy będą musieli oswoić się z indyjskim terminem „demokracji dynastycznej”. Niestety bez Gandhich, a z dos Santosami i Obiangami.