Wydany niedawno, niepublikowany za życia esej Leszka Kołakowskiego pt. „Jezus ośmieszony” doczekał się mnóstwa komentarzy (por. recenzję pióra Michała Jędrzejka w „KL”). Dominujący ton odbioru tej krótkiej książeczki jest pozytywny, czasami wręcz irytująco laurkowy. Zdarzają się jednak również opinie krytyczne, podnoszone zwłaszcza przez lewicowych lub lewicujących intelektualistów. Dwa z tych głosów – opublikowany na łamach „Tygodnika Powszechnego” (nr 51-52/2014) tekst Piotra Sikory oraz rozproszone między grudniowym numerem miesięcznika „Znak” a stronami internetowymi „Krytyki Politycznej” uwagi prof. Agaty Bielik-Robson – wydają mi się szczególnie wymowne. Pokazują bowiem znakomicie te miejsca w dziele filozofa, które pozostają z punktu widzenia lewicowej wrażliwości „chropowate”. Jak również te, w których zamiast z Kołakowskim polemizować, łatwiej opatrzyć to, co pisze, stygmatyzującą etykietą.

Sikora zarzuca więc Kołakowskiemu, że przyjmuje w „Jezusie ośmieszonym” postawę „upraszczającego konserwatyzmu”. Filozof nie uwzględnia jego zdaniem faktu, że mit (rozumiany nie jako fałsz, ale odsłaniająca sens ludzkiego istnienia opowieść) ma wiele odmian. Tradycja nie jest czymś raz na zawsze domkniętym, lecz nieustannie się rozwijającym. Dlatego, utrzymuje Sikora, należy sięgnąć „głębiej niż mit”, w stronę dialogu „rozmaitych, uzupełniających się uniwersów symbolicznych”. Kołakowski, nie czyniąc tego, staje się przemawiającym do nas chropawym głosem prorokiem, zatrzaśniętym w swym kulturowym partykularyzmie. Zarzut ten chybia jednak celu. Nie tylko dlatego, że Kołakowski był doskonale świadomy kruchości każdej tradycji. („Los kultury jest epopeją wspaniałą poprzez swoją chwiejność” – pisał w „Obecności mitu”; książce, której Sikora najwyraźniej nie czytał lub nie zrozumiał). Przede wszystkim z tego względu, że to właśnie filozoficzny racjonalizm (o porzucenie którego oskarża go autor „Tygodnika Powszechnego”) nie pozwala nam przebić się przez zasłonę mitu ku czystej transcendencji.

Wspomniany wyżej konserwatywny redukcjonizm irytuje Sikorę tym bardziej, że za rdzeń chrześcijaństwa uznaje Kołakowski jego wymiar apokaliptyczny. „Chrześcijaństwo – pisze filozof w „Jezusie ośmieszonym” – traci cały swój sens historyczny, moralny i religijny w momencie, gdy zapomni się o tej najważniejszej idei: że wszystkie wartości doczesne są tyko względne i drugorzędne”.

Współczesna lewica, nie mogąc już opierać swoich bajań o ziemskiej arkadii na roszczeniach oświeceniowego rozumu czy spiżowych prawach dziejów, sięga po żydowski mesjanizm lub św. Pawła.| Jan Tokarski

Ten sam aspekt interesującej nas książki budzi zastrzeżenia prof. Agaty Bielik-Robson. Kołakowski nastaje jej zdaniem „na wyraziste odróżnienie przesłania religii hebrajskiej i ewangelii. W ten sposób ucina wszelką dyskusję na temat żydowskości Jezusa i zakorzenienia «dobrej nowiny» w hebrajskim mesjanizmie, którego celem była istotnie rewolucyjna przemiana naszej kondycji doczesnej: ziemia obiecana tu i teraz, mlekiem i miodem płynąca” – pisze. Mało kto w ubiegłym stuleciu równie dogłębnie i z podobną co Leszek Kołakowski przenikliwością obnażył niebezpieczeństwa wynikające z wszelkich prób budowania płynących mlekiem i miodem ziem obiecanych tu, na tym świecie. Apokaliptyczna wizja chrześcijaństwa, jaką proponuje filozof, ma więc swoje źródła w zasadniczym doświadczeniu XX w., jakim była żywa, namacalna obecność zła. Zła, które nie jest brakiem dobra, ale wdziera się do ludzkiego życia w sposób bezpośredni, niepozostawiający żadnych złudzeń. „Słowo «zło» – pisał Kołakowski w «Rozmowach z diabłem» – nie zawiera w sobie nic patetycznego, żadnej grozy ani wzniosłości, jest rzeczowe i oschłe, wskazuje dokładnie na rzecz, o którą chodzi, zwyczajnie, tak samo, jak słowo «kamień» i słowo «chmura»; jest dopasowane ściśle do przedmiotu, trafia w swoją realność nieomylnie, jest precyzyjne, bez polotu”.

Tego właśnie przyziemnego słowa oraz doświadczenia, jakie za nim stoi, nie chce przemyśleć współczesna lewica. Jednocześnie, nie mogąc już opierać swoich bajań o ziemskiej arkadii na roszczeniach oświeceniowego rozumu czy spiżowych prawach dziejów, sięga po żydowski mesjanizm lub św. Pawła. A co z lekturą książek Leszka Kołakowskiego – nie tylko z „Jezusem ośmieszonym” (to w końcu nie najważniejsza jego książka), ale choćby „Głównymi nurtami marksizmu”? Najłatwiej załatwić sprawę, przypinając filozofowi ośmieszającą go w oczach uczonej i postępowej publiczności etykietę. Kołakowski przecież, jak pisze prof. Bielik-Robson: „na sposób typowy dla swojej neokonserwatywnej formacji”, broni wiary w duchu Pascala, religii instytucjonalnej zaś – w duchu de Maistre’a.

Trudno mi przyjąć, że za tego typu sformułowaniami nie stoją pozamerytoryczne kalkulacje. Kołakowskiego w żaden sposób nie da się bowiem wpisać w tradycję neokonserwatywną, ani uczynić kontynuatorem myśli de Maistre’a. Neokonserwatyzm, przypomnijmy, to nurt w amerykańskiej myśli politycznej stworzony przez Irvinga Kristola i Normana Podhoretza. Jego istotę, w największym skrócie, określają trzy poglądy. Po pierwsze, przekonanie o konieczności prowadzenia przez Stany Zjednoczone zdecydowanej polityki międzynarodowej, mającej na celu odepchnięcie wszelkich możliwych zagrożeń jak najdalej od amerykańskich granic (twardy antykomunizm epoki Reagana, niektóre elementy „wojny z terroryzmem” u Busha Jr.). Po drugie, krytyczne spojrzenie na ingerencję państwa w gospodarkę i wszelkie próby rozbudowywania instytucji welfare state. Ten sceptycyzm wynikał z krachu projektu Great Society prezydenta Lyndona Johnsona z połowy lat 60. Wreszcie, po trzecie, wyrazisty sprzeciw wobec ruchu kontrkultury tejże dekady i zdecydowana, aktywna obrona poglądów „moralnej większości” amerykańskiego społeczeństwa.

Kołakowskiego w żaden sposób nie da się wpisać w tradycję neokonserwatywną, ani uczynić kontynuatorem myśli Josepha de Maistre’a.| Jan Tokarski

Z powyższego zestawu przekonań jedynie krytyczny stosunek do kontrkultury lat 60. zbliża Kołakowskiego do neokonserwatystów. Filozof nie zajmował się nigdy amerykańską polityką zagraniczną. Jego poglądy gospodarcze dalekie były od skrajnego antyetatyzmu – sam wszak określał się mianem liberalno-konserwatywnego socjalisty. Wobec nachalnych form manifestowania religijności w sferze publicznej oraz włączania ich w bieżące wojny kulturowe, zajmował stanowisko jednoznacznie negatywne. W jakim więc sensie miałby być neokonserwatystą? Jeżeli w tym jedynie, że był – delikatnie rzecz ujmując – sceptyczny wobec Nowej Lewicy, sam chętnie wpiszę się w szeregi „neokonów”. Zupełnie nie jest dla mnie również jasne, co właściwie łączyć ma miłośnika herezji i nieskrępowanej zbytnio więzią kościelną świadomości religijnej, którym był Kołakowski, ze sztandarowym piewcą ortodoksji i zwolennikiem radykalnie upolitycznionego chrześcijaństwa de Maistre’em.

Możliwe jednak, że nie dostrzegam łączących wspomniane postaci głębokich analogii, bo za mało naczytałem się Žižka i Badiou, a za dużo – Kołakowskiego i jemu podobnych. Przypuszczam również, że analogie te można dostrzec w całej ich jasności w redakcji „Krytyki Politycznej”, gdzie młode pokolenie zaangażowanych intelektualistów pracuje już nad budową doczesnej mlekiem i miodem płynącej ziemi obiecanej.