Świat arabski i Europa stykają się na różnych płaszczyznach od ponad tysiąca lat. To truizm, ale prowadzić może do istotnych spostrzeżeń. Na długie trwanie w historii składa się wiele elementów: paroksyzmy nienawiści, wzajemnego przenikania, wzajemnej izolacji i tolerancji – oraz ich konsekwencje. Musimy się tu zadowolić generalizacjami, ale nawet niebiegły w temacie intelektualista wie, że to problem znacznie szerszy i kolejne generalizacje (np. chrześcijaństwo vs. islam) są równie umowne. Jeśli ktoś jest zwolennikiem teorii nieuchronnej konfrontacji między światami umownie zwanymi „europejskim” i „arabskim”, zawsze przywoła walkę Karola Młota z islamem, krucjaty, dzieje Imperium Ottomańskiego oraz terrorystów porywających samoloty. Jeśli ktoś uważa, że świat jest miejscem pełnym pokoju, przywoła multikulturowość Kordoby doby kalifatu i Bagdadu za panowania Abbasydów. Był jednak czas, w którym europejskość – reprezentowana przez Wielką Brytanię i Francję – kojarzona była z poparciem arabskich aspiracji niepodległościowych. A największym wrogiem tych dążeń było państwo islamskie, w którym panował turecki sułtan noszący tytuł kalifa. Działo się to w trakcie I wojny światowej. Europejczycy aspiracje Arabów pobudzili, ale potem cynicznie zrobili z tego użytek. Potem było już tylko gorzej. I nikt nie pokazał tego lepiej niż David Lean.

„Lawrence z Arabii” to prawdziwy klasyk kina. To dzięki niemu zdecydowałem się swego czasu napisać doktorat. Jest dobrym i zrealizowanym z epickim rozmachem filmem, po obejrzeniu którego zapamiętujemy wspaniałą muzykę, charyzmę i niebieskie oczy głównego bohatera, że nie wspomnę o ikonicznych sekwencjach pustyni. O randze filmu świadczy i to, że klasyczne ujęcia ukazujące bezkres piasków na Półwyspie Arabskim zostały zacytowane lub wręcz splagiatowane w wielu filmach – od bondowskiej superprodukcji „Moonraker” (1979), przez francuskie romansidło „Fort Saganne” (1984) i oscarowego „Angielskiego pacjenta” (1996), aż po straszliwą „Saharę” (2005) z Matthew McConaugheyem. (Pustynię naprawdę można pokazać na różne sposoby).

Za scenariuszem kryje się prawdziwa historia, która rozpoczyna się nie w roku 1962 (wraz z premierą filmu Davida Leana), ale znacznie wcześniej. Jej bohaterem jest T.E. Lawrence – brytyjski obieżyświat i intelektualista. Bohaterem zbiorowym jest Bliski Wschód – do dziś jedno z najciekawszych miejsc na świecie.

T.E Lawrence urodził się w latach 80. XIX w. w Walii, w stęchłej atmosferze wiktoriańsko-edwardiańskiej Brytanii jako nieślubny syn wielkiego właściciela ziemskiego Thomasa Chapmana. Walczył co prawda z kompleksami na tle swojego pochodzenia, ale korzystał też ochoczo z pieniędzy ojca, które umożliwiły mu ukończenie Uniwersytetu w Oxfordzie. Już jako dwudziestolatek wyjechał na Bliski Wschód, by pracować jako archeolog. Nauczył się arabskiego i poznał miejscowe zwyczaje. Po kilku latach Bliski Wschód miał stać się jednym z teatrów I wojny światowej. Rządząca tym obszarem Turcja, jako sojusznik Niemiec, wypowiedziała wojnę Wielkiej Brytanii i Francji.

W filmie główny bohater – zagrany przez posągowego Petera O’Toole’a – jest mężczyzną wysokim i przystojnym, natomiast prawdziwy Lawrence liczył sobie niewiele ponad 165 cm wzrostu. Ale to nie jedyny problem twórców filmu z prawdą historyczną.

Wbrew scenariuszowi, arabska rewolta, która rozpoczęła się w połowie I wojny światowej i wspierana była przez przeciwników Turcji: Wielką Brytanię i Francję, nie była dziełem jednego człowieka, czyli T.E. Lawrence’a. W filmie główny bohater wyrusza z Kairu przez Kanał Sueski do Arabii. Zastaje tam ogólne rozprzężenie i spotyka samotnego brytyjskiego oficera. W rzeczywistości Arabowie, na których czele stał Fajsal i inni przywódcy, już od kilku lat toczyli walkę z Turkami – zaopatrzeni w brytyjską i francuską broń, wspierani przez liczne misje wojskowe. Mieli regularną armię – choć w filmie przedstawia się ich raczej jako zbieraninę koczowników.

Lawrence nigdy tez nie został też przywódcą arabskiego powstania. Dowodzili nim sami Arabowie, wykorzystując pomoc Brytyjczyka jako doradcy. Inaczej wyglądały też ataki na Akabę i Damaszek. Nigdy też nie zebrały się arabskie wiece w dzisiejszej stolicy Syrii, a generał Allenby dowodzący siłami alianckimi na Bliskim Wschodzie był człowiekiem o szerokich horyzontach i dość lojalnym.

Pierwszy tak monumentalny film o historii Bliskiego Wschodu w dziejach światowej kinematografii, choć prezentował stanowisko proarabskie, ukazał niestety, że za wszystkim stał Europejczyk. Rzeczywistość była nieco bardziej skomplikowana, a konsekwencje braku zaufania wobec państw europejskich, które zostały wtedy wzbudzone „w Arabii”, trwają do dziś. Warto o tym pamiętać, gdy znów słyszymy nazwy padające w filmie Leana: Aleppo, Damaszek czy Akaba.