Bukiet był raczej standardowy. Żadnych ekstrawagancji. Stonowane barwy i powaga klasycznych róż zrównoważona ich chińskim odpowiednikiem. Żadnej przesady. Przy innej okazji można by rzec, że gestowi temu nie brakowało elegancji i klasy albo wręcz – szczególnej galanterii dla dam. Może gość chciał specjalnie uhonorować kobietę – gospodynię kraju, do którego zawitał. Problem w tym, że gdy z bukietem przychodzi Viktor Orbán, trudno wierzyć w jego szczere zamiary. Idźmy jednak po kolei (choć musimy pamiętać, że w przeciwieństwie do polskiej premier, Angela Merkel i Putin bukietów nie dostali).
Jeszcze nie skończył się luty, a Orbán już ma za sobą kilka spotkań na wysokim szczeblu. Niby zwykła premierowska robota, wypełnianie codziennych obowiązków, standardowe przyprawianie o ból głowy (lub zębów) unijnych partnerów. Taki standard. Ale grożenie palcem zaczęło się jeszcze w styczniu, gdy w swoim noworocznym zwyczajem premier Węgier zamieszał nieco w unijnej dyplomacji. Roboczego spotkania w Władimirem Putinem nikt zabronić mu nie mógł. A czy próbowano? Jak to w UE – i tak, i nie.
Luty rozpoczął się od fali protestów obywatelskich, która splotła się z wizytą Angeli Merkel. Niemiecka kanclerz – jak domniemywano – miała odwieść Orbána od zacieśniania relacji z Rosją. I na kwiaty nie miała co liczyć. Jej wizyta spotkała się za to z niemałym społecznym oddźwiękiem. Protestowano. Ba, protestowano wielojęzycznie – bo skoro węgierski raczej niezrozumiały, na transparentach (i wielkich parasolach) hasła wypisano po niemiecku i angielsku. Na jednym wypisano stylizowaną modlitwę „Our Angela, deliver us from evil, we want to remain EU citizens”, inny głosił „MERKEL YES, PUTIN NYET”. I w końcu – „Frau Merkel, zbaw Węgry”. Tyle że Węgry muszą w końcu zbawić się same. Oczywiście jeśli naprawdę tego chcą. Bo choć protestujący podkreślali, jak bardzo cenią sobie demokrację, jak bardzo obawiają się, że ich premier prowadzi państwo ku takiemu systemowi, jaki obowiązuje dziś w Rosji, to przełożenie ich protestów na wyniki wyborcze wciąż jest niewielkie. Ba, nawet jeśli nastroje faktycznie pójdą w tę stronę, a Węgrzy faktycznie odwrócą się od Orbána, to przecież ma on przed sobą jeszcze kilka lat samowolki. I kto mu przeszkodzi?
Jeszcze dobrze nie zamknęły się drzwi za Angelą Merkel, a w Budapeszcie zjawił się Władimir Putin. Ten z kolei kwiaty przywiózł, a jakże, ale po to, by złożyć je pod Pomnikiem Bohaterów oraz na budapesztańskim cmentarzu, na którym leżą radzieccy żołnierze. I znów – protesty za oknem contra umowa gazowa i zapewnienia dotyczące dobrobytu i stabilności węgierskich gospodarstw domowych. Co z umowy wyjdzie, dopiero się okaże. Na razie – niesmak na europejskich salonach… Warto jednak pamiętać, że to wcale nie Orbán włożył kij w mrowisko, wywołując nagłe nerwowe ruchy. I to nie do końca jemu należą się przygany, że rozbija jedność Unii czy Grupy Wyszehradzkiej. Bo choć z tych właśnie powodów, „w szczerej i trudnej rozmowie, patrząc prosto w oczy”, Orbána próbowała zganić Ewa Kopacz, to nie od dziś wiadomo, że stanowisko tak UE, jak i V4 wobec Rosji nie jest takie znów jednorodne. Nie zadziałała na Wiktora Orbana również historyczna wyliczanka ani nawet lodowata postawa polskiej premier. Przecież w różnych miejscach bywał już gorzej przyjmowany. Nawiasem mówiąc, to gdyby być ze sobą tak absolutnie szczerym, to z V4 wyłamuje się Polska, podczas gdy pozostałe kraje (wraz ze zbliżającą się niegdyś do V4 Austrią) optują raczej za złagodzeniem stanowiska wobec naszego wschodniego sąsiada. Solidarność unijna też wydaje się w tym względzie chybotliwa… i to wcale nie za sprawą Węgier. Te rozrabiają niejako niezależnie.
Najważniejsze przesłanie wizyty w Polsce węgierskiego premiera objawiło się jednak dopiero jakby w tle oficjalnych wydarzeń. Bo skoro Orbán brata się w Putinem i rozbija Unię (choć z naciskiem na to pierwsze), to Jarosław Kaczyński się z nim nie spotka. Uff… Jednak nie będziemy mieli drugiego Budapesztu. Muszę przyznać, że chwilowo odetchnęłam z ulgą.