boznańska1

Na jarmarki nie wozi się trumien. Nie każdy produkt nadaje się przecież na kiermasze i festyny. Nie każdą sielankę warto rozbijać gorzkim memento i nie każdą pocztówkę należy opatrywać adnotacją o sąsiednich, mniej atrakcyjnych widokach. Sosnowe jesionki powinno kupować się w zakładach pogrzebowych, a na jarmarkach – oglądać błyskotki i świecidełka. Dla dobra publiczności pewnych rzeczy lepiej ze sobą nie mieszać.

Wydaje się, że do takiej (nieco mieszczańskiej, ale też szlachetnie poprawnej) zasady odniosły się kuratorki monograficznej wystawy Olgi Boznańskiej. Jeśli wierzyć ich deklaracjom, krakowska i warszawska wersja ekspozycji mają na celu oddać Bogu, co boskie, a cesarzowi, co cesarskie; oddzielić romantyczny mit, który narósł wokół sławnej artystki, od namacalnych faktów i rzeczywistości historycznej. Na długo przed otwarciem wystawy mówiło się, że ma być ona próbą wyjścia poza stworzoną przez młodopolskich żurnalistów kliszę Boznańskiej – „szarej malarki”. Negatywnym punktem odniesienia dla kuratorek było wyobrażenie o Boznańskiej jako samotnej dziwaczce wciąż na nowo przeżywającej miłosne tragedie sprzed lat. Zamiast bajki o królowej zamkniętej w zagraconej, zakurzonej pracowni czy przypowiastki o emocjonalnie rozchwianej melancholiczce mieliśmy obejrzeć historyczny fresk przywracający Boznańskiej należne jej na artystycznej scenie miejsce.

boznańska3

Publiczność pamięta

Już te szumne deklaracje powinny były wzbudzić wśród publiczności niepokój. Kilka lat temu w Zachęcie można było przecież oglądać wystawę „Boznańska nieznana”; wystawę mającą na celu przywrócenie do obiegu zapomnianych (bo przechowywanych w zbiorach prywatnych i w prowincjonalnych muzeach) dzieł malarki. Szczytny cel rozszerzenia „ikonosfery” Boznańskiej o coś więcej niż „Dziewczynka z chryzantemami” i „Imieniny babuni” okupiony został jednak męczarniami zwiedzających. Choć od wystawy w Zachęcie minęła już prawie dekada, koszmarne oświetlanie, które uniemożliwiło obejrzenie dzieł zgromadzonych na ekspozycji, pozostało czymś, co trudno zapomnieć. Z kolei nieznośna ciasnota, wrażenie natłoku obrazów i niezręczność ich rozmieszczenia są dla piszącego te słowa, nawet z perspektywy czasu, czymś konkretnym i namacalnym, tak jak scena z zobaczonego w dzieciństwie horroru.

Jeśli się ma w pamięci tamten niewypał, można sądzić, że kuratorki nowej wystawy są w pozycji uprzywilejowanej. Nie dało się przecież upaść niżej niż poprzednicy i z tak wspaniałego materiału, jak malarstwo Boznańskiej, stworzyć chłamu. Rzeczywiście, na tym tle obecne prezentuje się wyśmienicie. Ekspozycja została zaaranżowana zręcznie, a obrazy oświetlone są obficie i równo. Jeśli zwiedza się ją poza weekendem, widz ma szansę na trochę przestrzeni. Po przejściu kilku sal można odnieść przyjemne wrażenie różnorodności i cieszyć się kilkoma ciekawymi zestawieniami. Boznańska podana jest jak na talerzu i nie trzeba być specjalistą, żeby zorientować się, co kuratorki chcą nam powiedzieć. A mówią rzeczy całkiem zajmujące i pokazują to, czego nie udało się pokazać na poprzedniej wystawie – Boznańską nieznaną.

boznańska2

Plamki japońskiego wachlarza

Kuratorska wskazówka dotycząca zawartości wystawy zawarta została już w materiałach reklamowych. Na plakacie krakowskiej edycji znalazł się bijący w oczy logotyp zestawiający czyste kolory – czerwony, żółty, błękitny. Wersję warszawską promuje „Portret kobiety z czerwoną parasolką” uderzający tą samą jasnością barw. Dzięki afiszom widz, który wchodzi do muzealnych sal, wie mniej więcej, czego może się spodziewać: mamy zobaczyć nie „szarą malarkę”, ale kolorystkę.

Na wystawie znalazło się kilka obrazów, które ukazują w pełni malarski talent Boznańskiej. Karmazynowo-błękitny wachlarz „Japonki” z 1889 r., lśniąca od słońca złoto-piaskowa rama z obrazu „W pracowni” z 1887, czerwone, ogniście rozmyte kwiaty z autoportretu z 1908 r. i przede wszystkim migocące barwne plamki japońskich drzeworytów w tle portretu Zofii Federowiczowej poświadczają, że Boznańska była jednym z najciekawszych kolorystów swoich czasów. Artystka jest w tych kilku barwnych detalach po prostu mistrzowska. Balansuje na granicy abstrakcji. Kolory jej obrazów iskrzą się życiem, a jednocześnie są jakby matematycznie chłodno wykalkulowane, niepokojące w swoim nieformalnym, jakby niecelowym charakterze.

boznańska4

Równa wśród równych

Drugą zaletą wystawy – również zapowiadaną w materiałach promocyjnych – jest jej zawartość kontekstualna. Pracom Boznańskiej towarzyszą bowiem płótna artystów, którymi się inspirowała. W Warszawie zobaczymy mały panteon: Diego Velázqueza, Édouarda Maneta, Eugène Carrière’a, Henri Fantin-Latoura i Édouarda Vuillarda, Jamesa Whistlera oraz kilka japońskich drzeworytów. Malarka jest prezentowana „wśród swoich” i właśnie ten „rodzinny” kontekst pozwala pokazać jej odmienność. Podczas gdy w galeriach polskich muzeów malarka odstaje swoją „paryskością”, tutaj wyraźnie widać jej przynależność do ekspresjonistycznego, intensywnego nurtu modernizmu.

Wystawa prezentowana jako „monograficzna” jest w istocie dosyć jednostronną narracją marginalizującą wszystko to, co mogłoby zaburzyć nowy i słuszny, i historycznie prawdziwy obraz „Wielkiej Boznańskiej”. | Konrad Niemira

Pośród płócien, które są polskiej publiczności dobrze znane, obejrzeć można kilka kompozycji ściągniętych z muzeów Paryża, Wenecji, Savanny i Chicago. Boznańska oglądana na wystawie to nie „nasza polska artystka”, ale malarka funkcjonująca na paryskiej scenie i do niej w stu procentach przynależna. Oglądamy obrazy, które przyniosły jej wzięcie i rozgłos. Postać, którą rekonstruują kuratorki, to Boznańska – obwieszona medalami portrecistka.

Moda na sukces

Tu balon nadmuchany przez kuratorki pęka. Próba rekonstrukcji „Wielkiej Boznańskiej” jest bowiem zadaniem wymagającym niesłychanej akrobatyki. Dumny cytat, którym witani jesteśmy na ekspozycji: „Obrazy moje wspaniale wyglądają, bo są prawdą, są uczciwe, pańskie (…)” w połączeniu z podskórnym przeświadczeniem kuratorek, że to, co da się o Boznańskiej powiedzieć, mieści się w kategorii prestiżu i powodzenia, robi z Boznańskiej coś na kształt „wybitnej i docenionej artystki”. Przypięcie Boznańskiej łaty człowieka sukcesu i narzucenie jej twórczości etykiety „dzieło spełnione” nie współgra z tym, co przeziera co jakiś czas z obrazów zgromadzonych na ekspozycji.

Podszewkę „Wielkiej Boznańskiej” stanowi melancholijna treść jej obrazów. Portretowane przez nią osoby wyglądają jak widma i pozbawione są wszelkiej materialności. Plamy tworzące ich dłonie i twarze migoczą rozdygotane. Nie ma w tym malarstwie stałości rzeczy, a jedynie efekty optyczne. Spod oczodołów przebijają zarysy czaszek. Firma portretowa kierowana przez panią Boznańską nie oferuje łatwych mieszczańskich portretów, ale wizerunki żałobne. Kim jest osoba, która stoi za tym spektaklem? Zbierającą na kolejnych wystawach medale żonglerką?

Problem z Boznańską wydaje się opierać na złożonej osobowości malarki, z jednej strony: osoby dumnej i zorientowanej co do rangi swojego talentu, z drugiej: postaci kaustycznej, słabej i zdziwaczałej. „Sukces”, który Boznańska odniosła i który kuratorki tak mocno starają się podkreślić, nie współgra zupełnie z tym, co wiemy o życiu malarki, i z tym, jak chciała, aby jej życie zapamiętano [1].

Boznańska, którą oglądamy na wystawie, to nie „nasza polska artystka”, ale malarka funkcjonująca na paryskiej scenie i do niej w stu procentach przynależna. | Konrad Niemira

Schwartzcharakter wystawy, czyli romantyczny mit Boznańskiej, nie jest bowiem jedynie wymysłem żurnalistów odwiedzających jej pracownię. Wydaje się, że malarka była w pełni świadoma swojej nietypowości i do sukcesu, dla którego kryteriami są nowoczesność, nowość, sława i rozgłos, miała stosunek ambiwalentny. Wśród pozostawionych przez nią wypowiedzi odnajdziemy oczywiście takie, które pokazują dumę z nagród i świadomość wysokiej wartości własnych prac, ale też takie, które pokazują, że Boznańska uważała swoje życie za w jakiś sposób kulawe. Sukces, choć przyjemny, nie wypełnia przecież pustki po drugim człowieku.

Brzydkie kaczątko

Kulawość Boznańskiej kuratorki wystawy starały się zatrzeć. Z licznego zbioru fotografii przedstawiających artystkę i jej pracownię pominięto te, na których widać malarkę nieprzystającą do kliszy „sukcesu”. Nie zobaczymy więc w Warszawie Boznańskiej starej, zdziwaczałej, osamotnionej i schorowanej. Jej staromodne suknie, staroświeckie kapelusze z piórami, jej zwierzyniec (myszy, kanarki i psy – jak u Violetty Villas), rupiecie zawalające pracownię – wszystko to musiało wypaść poza kadr. Boznańska na fotografiach wyselekcjonowanych na ekspozycję pozuje albo pracuje. Zawsze jest „w roli”. Legendę mizantropki i dziwaczki potraktowano a priori jako młodopolską fantazję dziennikarzy i nie pokazano tych dokumentów, które mogłyby być dowodem na jej słuszność. Tymczasem właśnie koślawość Boznańskiej, a nie jej „wielkość”, wydaje się dzisiaj największą zaletą jej postaci.

Widz przy wejściu na wystawę ogląda powiększoną do kilku metrów fotografię artystki i jej autoportret. Twarz Boznańskiej przypomina kafel. Kobieta wyciąga szyję w górę, żeby nadać sobie powabu. Twarz lekko skręca, żeby pokazać się z lepszej strony. Boznańska chce być piękna. Robi wszystko, żeby zaprezentować się ładniejszą, bardziej tajemniczą, bardziej godną. Wraz z kolejnymi wizerunkami artystki widz oswaja się z jej wystudiowaną, dziwną elegancją i innością. To właśnie stanowi największą – chociaż niezamierzoną – siłę tej wystawy. Przez obcowanie z twarzą Boznańskiej i z jej manierą widz przywiązuje się do dziwaczki, do kogoś, kogo w spotkaniu twarzą w twarz potraktowałby ironicznie, może wyrozumiale, może po prostu ze współczuciem, ale zawsze z dystansem. Tutaj jednak Boznańska – choć pokazana tylko na łagodnych autoportretach i łagodnych fotografiach – staje się lustrem dla oglądającego. Jej nadwrażliwość nie zniechęca, jej koślawe ciało nie odpycha, a jej pozowana równowaga nie irytuje. Boznańska, „wróżka ze staroświeckiej powieści” [2], jest ciekawsza niż galeria portretowanych przez nią osobistości. Niestety, ciąg wizerunków Boznańskiej jest przez kuratorki jedynie zasugerowany i pozostawia niedosyt.

Dlaczego tej dziwacznej Boznańskiej (tak ciekawej z dzisiejszej perspektywy hołdowania sile przebicia i niezależności) doświadczymy na wystawie tak mało? Czemu tak konsekwentnie starano się wyeliminować co bardziej niezręczne dokumenty z jej życia? Wystawa prezentowana jako „monograficzna” jest w istocie dosyć jednostronną narracją marginalizującą wszystko to, co mogłoby zaburzyć nowy i słuszny, i historycznie prawdziwy obraz „Wielkiej Boznańskiej”.

Kto ma rację? Czy twardo stąpające po ziemi kuratorki, czy egzaltowani krytycy z początku XX w. – trudno powiedzieć. Niewątpliwie obrazy nie kłamią i wszystko to, czego dowiadujemy się z wystawy o malarskich zdolnościach artystki, nie wymaga komentarza. Problemem pozostaje jednak to, co wiemy o jej osobowości i to, co należy z tą wiedzą robić. Eksponować jako konieczny dla zrozumienia jej sztuki kontekst? Zamieść pod dywan i udawać, że twórczość powstaje w oderwaniu od tego, kim jesteśmy?

Z Boznańskiej nie da się przecież zrobić modernistycznego wampa i artystki obłąkanej (na modę np. van Gogha czy Cézanne’a). Jej inność, jej programowa staromodność i nadwrażliwość nie grożą zaszufladkowaniem malarki jako kolejnego romantycznego geniusza. Trudno dlatego zrozumieć, w jakim celu twórczynie ekspozycji zatrzymały się w pół kroku i, przekonane o „wielkości” artystki, nie pozwoliły tej wielkości na ludzką ułomność. Proponowana rekonstrukcja „Boznańskiej” wydaje się toteż czymś nieszczerym. Obrazy ładnie wiszą, kolory błyszczą, szarości migotają bardzo elegancko, ale chowająca się za nimi autorka pozostaje nadal w półcieniu. Zdziwaczała i melancholijna nie mogła stanąć w pełnym świetle obok swoich obrazów…

Wystawa Boznańskiej pozostawia dlatego w zwiedzającym silne poczucie braku. Słuszna z historycznego punktu widzenia wizja jej sztuki okazuje się zbyt spójna i zbyt oczywista, żeby nas zaintrygować. Życie, które da się określić jako spełnione, pozostawia zwiedzającego obojętnym. Nie wydobyta, mimo istnienia licznego materiału ikonograficznego, „krucha” Boznańska musi czaić się w swoich obrazach i dawać o sobie znać mimochodem. W smutnych oczach modela albo jakimś przypadkowym detalu oficjalnej fotografii jest coś, co mówi nam, że w jej pracy szło o rzeczy ważniejsze niż uznanie i medale. Ale to „coś” wyraża się zawsze nie wprost i ściszonym głosem. To „coś” nie pozwala też zamknąć artystki w zero-jedynkowym schemacie. Boznańska jest równocześnie trochę wielka i trochę mała, trochę genialna, trochę zwykła, zdziwaczała i szczera. Jest po trosze głębokością, po trosze płyciznami. Być może, co do Boznańskiej, mylimy się wszyscy – każdy nieco inaczej.

Przypisy:
[1] Swoją miłosną korespondencję z lat młodości Boznańska opatrzyła notatką skierowaną do anonimowego czytelnika, przez co zasugerowała, że to, czego oczekuje od ludzi, to zrozumienie, por. H. Blum, „Olga Boznańska. Zarys życia i twórczości”, Kraków 1964, s. 56.
[2] H. Blumówna, „Olga Boznańska” [w:] „Twórczość” 1946, z. 3, s. 136.

 

Wystawa:

„Olga Boznańska (1865–1940)”
kuratorki: Ewa Bobrowska, Urszula Kozakowska-Zaucha
Muzeum Narodowe w Warszawie, 26 lutego – 2 maja 2015 r.