I nie chodzi bynajmniej o to, że wskutek sztucznego zapłodnienia rodzi się w Polsce relatywnie niewiele dzieci – około 5 tys. rocznie. To oczywiście zbyt mało, by zaspokoić demograficzne, czy tym bardziej fiskalne, potrzeby państwa – nie w tym jednak rzecz. Liczbę narodzin z pomocą tej metody możemy znacząco zwiększyć. Ale choćby w Polsce przez in vitro rodziło się rocznie 100 tys. dzieci, argument mówiący o opłacalności tej metody dla państwa wciąż byłby absurdalny. To tak, jakby powiedzieć, że należy leczyć raka, bo dzięki temu dłużej utrzymamy podatników przy życiu!
Prawo do leczenia niepłodności możliwie najskuteczniejszą metodą powinno przysługiwać każdemu na tej samej zasadzie, co prawo do leczenia grypy, złamanej ręki czy zapalenia pęcherza – ze względu na to, że chorym należy pomóc, a nie dlatego, że po odzyskaniu zdrowia odwdzięczą się nam płaceniem podatków. Przenosząc dyskusję na ten poziom, zwolennicy metody in vitro wchodzą na bardzo niepewny grunt. Skoro powodem leczenia niepłodności ma być płynąca z tego korzyść ekonomiczna, dlaczego nie zastosować analogicznego podejścia z żelazną konsekwencją? Logicznym następstwem powinno być odstąpienie od leczenia ludzi starszych lub osób, którym choroba nie pozwala na podjęcie pracy i spłatę swojego długu wobec społeczeństwa.
Nie znaczy to, rzecz jasna, że rachunek ekonomiczny nie ma żadnego zastosowania w dyskusji o służbie zdrowia. Możemy rozmawiać o tym, jakie metody leczenia są mniej kosztowne i dlaczego profilaktyka opłaca się bardziej niż zwalczanie skutków choroby. Sprowadzenie jednak pytania o sam sens leczenia do wymiaru ekonomicznego jest drogą donikąd. Ze strony zwolenników in vitro krok to tym bardziej niezrozumiały, że argumenty wytaczane przez konserwatystów są marnej jakości. Z najważniejszymi z nich rozprawiał się już na łamach „Kultury Liberalnej” etyk Peter Singer, nie ma więc sensu powtarzać jego opinii.
Ostatnio jednak w konserwatywnym arsenale pojawiły się dwa nowe argumenty. Pierwszy z nich wytoczył podczas niedawnej debaty sejmowej poseł PiS Czesław Hoc. Przekonywał, że pieniądze wydane na program in vitro – ze względu na ograniczone możliwości budżetowe – to środki odebrane cierpiącym na raka, choroby serca i inne poważne dolegliwości. Finansując sztuczne zapłodnienie, odmawiamy pomocy innym, poważniej chorym.
Argument posła Hoca nie jest aż tak absurdalny, jak wydaje się części publicystów, którzy uznają go za przejaw szczucia jednych grup społecznych (chorych w ogólności) na drugie (cierpiących na bezpłodność). Mało tego, z Hocem można się nawet zgodzić – budżet na ochronę zdrowia jest ograniczony, musimy więc negocjować, na co przeznaczyć dostępne pieniądze. Ewentualna rezygnacja z budżetowego finansowania in vitro nie oznacza jednak triumfu konserwatystów.
Zwróćmy uwagę, że wychodząc ze swoją propozycją, poseł PiS nie traktuje już in vitro, jako „zła wcielonego”, ale po prostu jako sprawę mniejszej wagi. Tak jak państwo nie dotuje niektórych zabiegów chirurgii plastycznej, tak też nie powinno dotować sztucznego zapłodnienia, zdaje się mówić Hoc. Ale nawet jeśli uznamy, że na refundację in vitro polskiego państwa nie stać, nic nie stoi na przeszkodzie, by było one powszechnie dostępne w klinikach prywatnych. Sprowadzając problem do kwestii kosztów leczenia, poseł PiS dowodzi intelektualnej słabości swojego stronnictwa.
W tym miejscu część konserwatystów może jednak stwierdzić, że w przypadku in vitro w ogóle nie mamy do czynienia z leczeniem, ale niejako technicznym „obejściem” problemu niepłodności. Ta argumentacja upada jednak nawet po krótkim namyśle. Idąc bowiem dalej tym tropem, musielibyśmy uznać, że leczeniem nie jest też wiele innych zabiegów, chociażby pomoc pacjentom po amputacji kończyn. Nie mając środków na porost rąk i nóg, zastępujemy je mechanicznymi protezami – nie leczymy więc problemu, ale z pomocą środka technicznego pomagamy pacjentowi zmniejszyć negatywne skutki jego stanu. Taką samą protezą jest w pewnym sensie procedura in vitro. Pozwala wyeliminować negatywne efekty choroby. Albo konserwatyści zgodzą się więc, że in vitro to metoda leczenia, albo muszą zakres tego, co leczeniem jest, drastycznie ograniczyć, a na to z pewnością się nie zdecydują.
Zwolennicy pełnej legalizacji sztucznego zapłodnienia mają przed sobą przeciwnika wyposażonego w słabe, niemożliwe do utrzymania argumenty. Dlaczego w takiej sytuacji sięgają po najsłabszy argument ze swego arsenału, jakby chcieli dostosować się do poziomu oponenta? Dlaczego chcą przekonać nieprzekonanych do in vitro obietnicą większych wpływów podatkowych? To dla mnie w tym sporze największa zagadka.