W nawale spraw i informacji, które płyną do nas ostatnio z Ukrainy, w Polsce szczególnie zwraca się uwagę na niezwykle mocne odnotowanie przez tamtejsze media wizyty prezydenta Bronisława Komorowskiego oraz na komentarze o pięcioleciu smoleńskiej tragedii. Zdarzyło się także coś, na co Polacy zareagowali niezwykle nerwowo. Rada Najwyższa przyjęła ustawę ostatecznie regulującą miejsce UPA w ukraińskiej symbolice historycznej. Biorąc pod uwagę wszelkie ryzyko, jakie w stosunkach polsko-ukraińskich niosą ze sobą problemy natury historycznej, oraz to, że każdy tego typu akt musi być przez obydwie strony traktowany z wielka rozwagą – należy mieć tylko nadzieję, że przyjęcie tego uregulowania w dniu, w którym polski prezydent wygłaszał swoje pierwsze (więc historyczne) przemówienie w ukraińskiej Radzie Najwyższej, było tylko przypadkiem.

Wielu komentatorom umknęło jednak, że polski kontekst nie jest tutaj najważniejszy, a wręcz nie ma znaczenia. Po niezupełnie udanych próbach z okresu prezydentury Wiktora Juszczenki, przez Ukrainę przechodzi obecnie niezwykle poważna fala dekomunizacji. Również w sferze symbolicznej.

Z pozoru nowa ustawa Rady Najwyższej, która zakazuje propagowania nazizmu i komunizmu, przypomina uregulowania już nam znane i realizowane w Polsce ze zmiennym szczęściem. Na Ukrainie – z wyjątkiem jej zachodniej części – nie przeprowadzono jednak dekomunizacji pamięci, jak w początku lat 90. w Polsce, która poważnie ograniczyła liczbę placów, ulic i pomników, będących później problemem dla IPN-u. Dopiero kolejne obalenia pomników Lenina, zainicjowane w grudniu 2013 r. w Kijowie, wzburzyły falę dekomunizacji w centralnej i wschodniej części Ukrainy.

Idzie tu nie tylko o pamięć. W Rosji, z którą Ukraina toczy również wojnę na symbole, nastąpiła niemal całkowita rehabilitacja, a przy okazji zawłaszczenie radzieckiej historii. Nowa Ukraina, która od Rosji musi się odróżnić i odróżnia, nie może sobie pozwolić na to by postradziecka symbolika była „wodą na młyn rosyjskich inżynierów dusz ludzkich pokazujących ze obwód charkowski czy odeski są elementem tej samej tradycji historycznej, co Moskwa i Władywostok”.

Ukraina musi sobie poradzić z mnogością nazw upamiętniających ludzi, którzy według nowego ukraińskiego prawa nie są wyłącznie zbrodniarzami. Mniejsza o Lenina. Wielu zadaje sobie pytanie, jak to możliwe, że jedno z całkiem znaczących miast – Kirowohrad (ros. Kirowograd), stolica obwodu – w dalszym ciągu nosi imię Siergieja Kirowa, członka biura politycznego WKP(b), współodpowiedzialnego za wywołanie na Ukrainie klęski głodu? Albo że elementem nazwy Dniepropietrowska – miasta jednoznacznie opowiadającego się za ukraińską niepodległością – jest ciągle nazwisko komunistycznego działacza Hryhorija Petrowskiego?

W wypadku Kirowohradu nie będzie wcale łatwo z tego problemu wybrnąć, gdyż w czasach przedrewolucyjnych nazywał się „Elizawetgrad” (pod tą nazwą znają go polscy czytelnicy „Sławy i chwały” Iwaszkiewicza czy wielbiciele prozy urodzonego w tym mieście Michała Choromańskiego). Przywrócenie dawnej nazwy też paradoksalnie może dowodzić znaczenia wydumanych racji rosyjskich, gdyż upamiętniono w ten sposób pamięć świętej patronki, imperatorowej Elżbiety Pietrownej, która mimo swojego małżeństwa z Kozakiem oraz mecenatu nad kijowskim Pałacem Maryńskim, popisała się wobec Ukraińców równie zbrodniczymi metodami, jak jej czczony w Rosji ojciec – Piotr I.

Problem w tym, że wiele nazw trzeba wymyślić, a na Wschodzie nie będzie to takie łatwe, jak np. we Lwowie. Tu ulice Stepana Bandery i Romana Szuchewycza nie przejdą.

 

Rubrykę „Putinada” redaguje Łukasz Jasina.