Po moim poprzednim felietonie zasięgnęłam opinii doświadczonych pedagogów i psychologów dziecięcych, popytałam rodziców, którzy w tym roku muszą posłać dzieci do podstawówki lub mają za sobą doświadczenia z różnych placówek edukacyjnych. I wszyscy zgadzają się w jednym punkcie: o dobrej, zrównoważonej edukacji dziecka decyduje nie poziom szkoły, do której trafi, ale nauczyciel, który będzie prowadził je przez pierwsze lata edukacji. Czy będzie umiał sensownie i mądrze wprowadzać wiedzę, zainteresować przedmiotem, zarazić miłością do wiedzy, czy stworzy atmosferę bezpieczeństwa i wzajemnego zaufania, opartą na pełnej szacunku z obu stron relacji partnerskiej, ale wspartej jego autorytetem. Sami widzicie – to piekielnie trudne zadanie, tym trudniejsze, że często wykonywane w warunkach, które urągają psychicznej higienie pracy: w przepełnionych klasach, bez wsparcia nauczycieli pomocniczych, choć tacy przydają się, gdy w klasie są wymagający dodatkowej uwagi uczniowie, wobec presji znalezienia sposobu nad rozwrzeszczaną gromadkę. Piszę tu o szkołach podstawowych, nie o gimnazjach i liceach, bo te są kolejnymi etapami systemowej edukacji; to kolejne poziomy, na które trafiają uczniowie już w system wdrożeni. A mnie interesują na razie dzieciaki, które do szkoły dopiero idą, dopiero będą przez system „cywilizowane” i „ujarzmiane” – jeśli zajdzie taka konieczność.

Nauczyciel to praca i powołanie – zwłaszcza, jeśli ma się świadomość trudnych warunków niespecjalnie wysoko wynagradzanej pracy. Trafić na nauczyciela z pasją, pedagoga z błyskiem w oku i sercem na dłoni, to marzenie każdego rodzica. Ale i tu, jak w każdym zawodzie, perły trafiają się rzadko. Nauczycieli, tak samo jak dzieci, socjalizuje ten sam system, któremu muszą się podporządkować: system ocen, realizacja podstawy programowej, biurokracja, dzienniki, prace domowe, klasówki, wizytacje, dodatkowe szkolenia, dokształcanie – wszystko to, czego system wymaga. Nie zostaje zbyt wiele miejsca na kreatywność i oryginalne podejście do lekcji. Za to pole do rozładowywania własnych frustracji czy złości jest gigantyczne. W końcu dzieci można tresować, szkolić, pouczać, straszyć, manipulować nimi na wszelakie sposoby. Usłyszałam wczoraj historię pewnej nauczycielki nauczania początkowego w państwowej podstawówce, która w tak umiejętny sposób siała postrach w II klasie, tak sprawnie dręczyła uczniów groźbami i krzykiem, że dzieci zaczęły chorować, wymiotować przed pójściem do szkoły, kilkanaście razy nerwowo sprawdzać zawartość plecaka przed wyjściem z domu czy odreagowywać szkolny stres agresją w domu. Mówimy o ośmiolatkach. Grupa rodziców rozpoczęła właśnie negocjacje z dyrekcją i nauczycielką, która twierdzi, że dzieci kłamią, i nie przejmuje się całą sytuacją – nauczycieli mianowanych chroni przed zwolnieniem Karta Nauczyciela, ta pani pracy w szkole nie straci. Rodzicom pozostaje zabrać dziecko z placówki, jeśli nie będzie szans na zmianę klasy.

To skrajne przypadki, ale też trzeba zwracać na nie uwagę. Pierwsze lata szkoły kształtują dzieci i przygotowują do dalszej edukacji – nie tylko merytorycznie, ale i emocjonalnie. I chcemy, by ten start był najmniej bolesny, ale też jak najlepszy, bo wiadomo: jak dzieciak polubi szkołę, to polubi się uczyć, będzie się uczył, to przejdzie przez kolejne szczeble edukacji i wyposażony w wiedzę zdobędzie rynek pracy. Zanim to jednak nastąpi, trzeba dobrze zacząć. Stąd te pomysły, że może jednak prywatna, z dobranymi nauczycielami, z małymi klasami, gdzie jest większa uważność na ucznia? Albo demokratyczna, gdzie jest i nauka, i kreatywni nauczyciele, i zabawa, a dzieciak do domu wraca wyluzowany i pełen zapału do nauki? A może w ogóle zebrać się i zaordynować nauczanie domowe? I tylko posłać dzieciaka dodatkowo i prywatnie na angielski, tenisa, karate oraz podstawy chińskiego?

Na system szkolny składają się dzieci, rodzice, nauczyciele i tzw. biurokracja, która to wszystko kontroluje: od dyrektorów po kuratorów. Każdy z tych trzech pierwszych elementów wymaga troski, nauczyciele także. Należą im się od systemu sensowne szkolenia, motywacja – także finansowa – i wsparcie, gdy czasem nie radzą sobie z żywym materiałem, jakim są dzieci. Mówię o wsparciu ze strony pedagogów i psychologów, bo to oni zwykle widzą więcej, widzą poszczególne dzieci z ich potrzebą bycia usłyszanym i dostrzeżoną, a nie wielogłowego potwora o nazwie „klasa”.

Myślę, że dobra szkoła to taka, w której każdy z trzech wyżej wymienionych elementów wkłada w swoje działania zaangażowanie i chęć do współpracy. A do tego system reaguje na ich potrzeby – zmian, reform, rewolucji. Nie wprowadza ich odgórnie tylko po konsultacjach z tymi, których dotyka. Także z dziećmi. Może czas sztywnych programów, siedzenia cicho w ławkach i wkuwania na pamięć pamiętników pisanych dla odbiorcy o wyobraźni równej zero i takim samym poziomie inteligencji emocjonalnej i społecznej już minął? Może czas przed rzeczownikiem „szkoła” postawić przymiotnik „kreatywna”; wyzwolić nauczycieli z okowów papierologii i biurokracji; pozwolić dzieciom na większą swobodę myślenia, a nie traktować jak idiotów o możliwościach zapamiętywania peceta; wpuścić powietrze do sal lekcyjnych i uznać, że testy to nie jedyny sposób na zmierzenie poziomu wiedzy. Może, gdy wyjdziemy ze sztywnych ram, okaże się, że mamy znacznie więcej do dania i więcej do zyskania. I pozwolić systemowi, by odpadli sfrustrowani i nadużywający władzy. Jesper Juul, duński pedagog i psychoterapeuta, w wywiadzie dla „Wysokich obcasów” mówi: „Zmiany [w szkole] nie wymagają pieniędzy, tylko przestawienia wajchy w głowie. Żeby to zrobić, nie trzeba nikogo pytać o zdanie ani łamać prawa. Znam szkoły, które realizują program, ale i tak robią swoje, to znaczy skupiają się na budowaniu przyjaznej szkoły. Przyjaznej dla każdego z osobna – dzieci, nauczycieli, rodziców”. Chyba o to chodzi.