Paradoksalnie, charakter kampanii wyborczej najlepiej opisuje wprowadzone przez Bronisława Komorowskiego rozróżnienie na Polskę racjonalną i radykalną, czyli odbijający się echem podział sprzed dekady. Z tym, że racjonalność i radykalność chciałbym tu rozumieć zupełnie inaczej aniżeli urzędujący prezydent. Racjonalność dająca Komorowskiemu poparcie milionów Polaków to nie optowanie za hasłem „Zgoda i bezpieczeństwo”, ale optowanie za szarością, by nie powiedzieć nawet – bezbarwnością.

Oczywiście, faktyczna walka o prezydenturę rozegra się najpewniej w drugiej turze między Komorowskim a Dudą. Choć może zabrzmieć to dziwnie, w pierwszej Komorowski bój z Dudą już wygrał. Bo Duda, którego Komorowski bardzo chce wpisać w figurę radykała („PiSowskiego radykała”, by zacytować popularną zbitkę słowną), wcale się na takiego nie kreuje. Co więcej – nie kreuje nawet na kandydata PiS-u!

Duda kreuje się na spadkobiercę Lecha Kaczyńskiego – nie z racji kultu tragicznie zmarłego prezydenta, ale właśnie po to, by… z PiS-em być jak najmniej kojarzonym. | Wojciech Engelking

Brzmi to nieprawdopodobnie? Przyjrzyjmy się zatem strategii stosowanej przez wszystkich najważniejszych kandydatów w tych wyborach prezydenckich. Bronisław Komorowski szatę kandydata obywatelskiego przyjął od samego początku, najpierw gdy odciął się od PO, stwierdzając, że startuje jedynie ze wsparciem tej partii. A potem, gdy pod listem poparcia dla niego podpisało się prawie trzydziestu prezydentów polskich miast. O swojej „obywatelskości” przebąkuje też Magdalena Ogórek starająca się – chyba ze wzajemnością – coraz bardziej dystansować się do SLD. Jednocześnie jednak Ogórek nie rezygnuje z radykalnych haseł pisania prawa od nowa i telefonów do Putina mających całkowicie odmienić pozycję geopolityczną Polski. Hasłom Korwin-Mikkego (ostatnio: postulat strzelania do protestujących górników) i Kukiza (wymiana całej klasy politycznej) też radykalizmu odmówić nie można.

Jak wśród tych kandydatów określa się Andrzej Duda? Bardzo pokrętnie. Oczywiście: partyjnie rzecz biorąc, jest kandydatem PiS-u, gdyby jednak chciał, mógłby się bardziej wpisać pisowską narrację. On tymczasem kreuje się na spadkobiercę Lecha Kaczyńskiego – jednakowoż nie z racji panującego w PiS-ie kultu tragicznie zmarłego prezydenta, ale właśnie po to, by… z PiS-em być jak najmniej kojarzonym. Lech Kaczyński, także dzięki otaczającej go estymie, bądź co bądź, głowy państwa, jest dla Dudy o wiele bezpieczniejszy aniżeli jego brat i aniżeli PiS.

Ale i PiS jest w tej kampanii prezydenckiej bardzo mało pisowski. Jak pisze Malwina Dziedzic w ostatnim numerze tygodnika „Polityka” (15–22 kwietnia 2015 r.), ten radykalizm, w który chciałby wpisać Andrzeja Dudę Bronisław Komorowski, to radykalizm upudrowany, stonowany, „konserwatyzm skrojony na erę Twittera”. W ostatnich tygodniach Bronisław Komorowski w sondażach zyskał właściwie tylko raz – kiedy radio RMF FM ujawniło zapisy rozmów z kabiny prezydenckiego tupolewa, a środowisko największej partii opozycyjnej, chcąc nie chcąc, musiało się do nich krytycznie odnieść.

Grający w tej samej lidze co Komorowski Duda stracił, ponieważ spod pudru na chwilę wychynęła twarz radykała, nie takiego jednak, jakim jest Korwin-Mikke, jakim jest wzięta z kapelusza Magdalena Ogórek i jakim jest antysystemowy Paweł Kukiz. Zastanówmy się teraz, jaka to liga, w której grają Komorowski i Duda.

Prawie dwie dekady temu, w wydanej w 1997 r. i napisanej po francusku powieści „Powolność”, Milan Kundera włożył w usta swojego bohatera, intelektualisty i cynika Pontevina, koncept polityka-tancerza, czyli, upraszczając, polityka na erę infotainmentu. Tancerz, wedle Pontevina, nie szuka w polityce władzy, ale – chwały, rozumianej nie jako gracka timos, lecz jako chwilowe zajaśnienie na firmamencie. Argumenty, których po temu używa, nie są argumentami z dziedziny polityki, ale z dziedziny moralności, uderza w duże słowa, w wysokie tony, nienawidzi wszelkiego rozmycia, wszelkiej nijakości.

W pierwszej turze Komorowski już pokonał Dudę – w skali odcieni szarości właśnie, w byciu bardziej szarym, w twardszym podpieraniu ścian na wyborczej dyskotece. | Wojciech Engelking

Można by powiedzieć, że jeszcze do niedawna w czasie kampanii wyborczych tancerz, który potrafi w środku debaty ni stąd, ni zowąd spytać: „Czy jest pan gotów poświęcić swoją pensję za kwiecień na ratowanie dzieci w Somalii? Bo ja jestem.” – był pewnym zwycięzcą, jak nikt rozumiejącym społeczne nastroje i będącym czarniejszym od czerni i bielszym od bieli. I gdyby tegoroczne wybory były rozgrywką między Bronisławem Komorowskim a którymś z kandydatów radykalnych – Kukizem czy Korwin-Mikkem – koncept Pontevina cały czas byłby na rzeczy. Tegoroczne wybory są jednak rozgrywką między Komorowskim a Andrzejem Dudą, przynajmniej – całe wybory.

Zdecydują obie tury, a nie tylko pierwsza, do której ironiczna konstrukcja z późnej powieści Kundery jest przynajmniej w pewnym stopniu adekwatna. Na przeciwległych pozycjach, nawet dla najmniej uświadomionego politycznie wyborcy, mamy kandydata czarniejszego od czerni, Kukiza lub Korwina, i szarszego od szarości, czyli Komorowskiego. W pierwszej turze Komorowski już pokonał Dudę – w skali odcieni szarości właśnie, w byciu bardziej szarym, w twardszym podpieraniu ścian na wyborczej dyskotece, pod której świecącą się kulą tańczą z nikłym poparciem Kukiz, Ogórek i Korwin.

Otwarte, rzecz jasna, pozostaje pytanie, czy walka o to, kto jest bardziej szary, będzie walką, która zdefiniuje drugą turę. A jeśli nie, to czy i Komorowski, i Duda założą buty do tańca, czy też będzie to starcie między stojącym pod ścianą a skaczącym w medialno-politycznym kankanie.