Zimowy wieczór. Płomień
ogarnia w kominku drwa –
jak głowę kobiety promień
wietrznego jasnego dnia.

Jak złoci się pasemko,
ślepotą grożąc na fest!
Nie można go z twarzy zdjąć ręką.
I lepiej, że tak jest.

Nie sposób go poskromić,
grzebień na nic się zda:
wzrok może się odsłonić
zdolny spopielić do cna.

Wpatruję się w blask płomyka.
Naraz rozlega się
głos ognia: nie dotykaj!
i gniewnie wybucha: mnie!

Od tego – gorące dreszcze.
Przez kości trzask słyszę wręcz
zachłystujące się: jeszcze!
i pełne wściekłości: precz.

Pałaj przede mną jaskrawie,
obszarpany jak zbir
jak oszalały krawiec,
płomieniu kolejnej z zim!

Rozpoznaję ja twoje
kudłatych włosów zwoje.
To rozżarzenie szczypiec
mogących nieźle przypiec.

Ty jesteś ta sama zgoła.
Nie wyszedł ci na zdrowie
rozebrany do goła
ten ożóg co się zowie.

Z właściwym sobie patosem,
niszcząc rzecz, ty jedynie
porównujesz się z losem
tego, co w ogniu – ginie!

Wpijasz się w okamgnieniu,
w trzewia, unosisz się aż
na zewnątrz, żywy płomieniu,
jesteśmy znów twarzą w twarz.

To jest twój żar, twój zapał!
Nie wypieraj się! Twój
styl pisma w pamięć mi zapadł,
spalonych krawędzi krój.

Jak rysów byś nie skrywała,
sedno zdradzi cię w mig,
bo tak jak tyś usidlała,
nie umiał więcej nikt,

opaść z sił, stanąć na nogi,
rzucić się w poprzek drogi.
Gdybyż ten żar Chrystus miał,
zaprawdę z martwych by wstał!

Pałaj, płoń, grzesz, bądź rada,
zachłystuj się sobą wciąż.
Jak pijana menada,
wargę zagryzłszy, pląsz.

Wyj, dygocz, długowłosa,
trzęś szczupłym ramieniem swym.
Ten, który jest w niebiosach,
niechaj łyka twój dym!

Tak cienki szal jedwabny
trzaska jak suchy chrust.
To odsłania nos zgrabny,
to znowu wykrój ust.

Tak tułowie padają,
z ruin ud iskier snop
tak strzela, rozgwieżdżając
blaskiem niebieski strop.

Ty jesteś ta sama zgoła.
Z losu, z mieszkania po
tobie – popiół dokoła,
węgle tlące się mdło,

zimno, świt, wśród szarzyzny
taniec zamarzłych rózg.
Jak strasznej oparzelizny –
nie zniósł tego mój mózg.

1981

 


 

Горение

М.Б.

Зимний вечер. Дрова
охваченные огнем —
как женская голова
ветреным ясным днем.

Как золотиться прядь,
слепотою грозя!
С лица ее не убрать.
И к лучшему, что нельзя.

Не провести пробор,
гребнем не разделить:
может открыться взор,
способный испепелить.

Я всматриваюсь в огонь.
На языке огня
раздается „не тронь”
и вспыхивает „меня!”

От этого — горячо.
Я слышу сквозь хруст в кости
захлебывающееся „еще!”
и бешеное „пусти!”

Пылай, пылай предо мной,
рваное, как блатной,
как безумный портной,
пламя еще одной

зимы! Я узнаю
патлы твои. Твою
завивку. В конце концов —
раскаленность щипцов!

Ты та же, какой была
прежде. Тебе не впрок
раздевшийся догола,
скинувший все швырок.

Только одной тебе
и свойственно, вещь губя,
приравниванье к судьбе
сжигаемого — себя!

Впивающееся в нутро,
взвивающееся вовне,
наряженное пестро,
мы снова наедине!

Это — твой жар, твой пыл!
Не отпирайся! Я
твой почерк не позабыл,
обугленные края.

Как ни скрывай черты,
но предаст тебя суть,
ибо никто, как ты,
не умел захлестнуть,

выдохнуться, воспрясть,
метнуться наперерез.
Назорею б та страсть,
воистину бы воскрес!

Пылай, полыхай, греши,
захлебывайся собой.
Как менада пляши
с закушенной губой.

Вой, трепещи, тряси
вволю плечом худым.
Тот, кто вверху еси,
да глотает твой дым!

Так рвутся, треща, шелка,
обнажая места.
То промелькнет щека,
то полыхнут уста.

Так рушатся корпуса,
так из развалин икр
прядают, небеса
вызвездив, сонмы искр.

Ты та же, какой была.
От судьбы, от жилья
после тебя — зола,
тусклые уголья,

холод, рассвет, снежок,
пляска замерзших розг.
И как сплошной ожог —
не удержавший мозг.

1981

 


 

Niełatwo znaleźć jego grób na wyspie San Michele, leżącej nieopodal jego ukochanej Wenecji. Do grobu Strawińskiego czy Diagilewa poprowadzi nas fachowa, oficjalna strzałka. Na szczęście jakiś wielbiciel Brodskiego na jednej z nich dopisał ręcznie, flamastrem: „Бродский в центре слева”. W głębi cmentarza znajdziemy dzięki temu skromny grób, który czasem ktoś odwiedza i zostawia na ziemi kamyk. Może Wenecja przypominała mu rodzinny Petersburg, zwany za jego czasów Leningradem, który też był miastem fantazją, oplecionym wodnymi kanałami. Brodski spędzał tam każde Boże Narodzenie. Poświęcił Wenecji tom esejów – „Znak wodny”. Eseistą był równie wybitnym, jak poetą. Miał zawsze swoje zdanie, które wypowiadał kategorycznie, nie znosząc sprzeciwu. Twierdził, że poezja góruje nad prozą – był tu nieprzejednany. Czcił Baratyńskiego, za nic miał Błoka. Żył poezją. Nadieżda Mandelsztam wspomina, jak przychodził nieraz do nich w odwiedziny i potrafił godzinami z pamięci recytować wiersze. A recytować potrafił. Własne utwory wręcz wyśpiewywał. Przywiązywał ogromnie dużą wagę do brzmienia, melodii wiersza. Nie był to jedynie ornament – forma była dla niego nierozerwalną częścią semantyki.

Władze Związku Sowieckiego uznały Brodskiego za pasożyta społecznego, który nie ukończył szkoły i wedle ich wykładni nie pracował. Rozprawa sądowa, po której został zesłany na pięć lat do obozu pracy w Archangielsku, przeszła do historii. Na pytanie sędziego: jakim prawem Brodski nazywa siebie poetą, czy ma na to dyplom? – Brodski miał udzielić słynnej odpowiedzi: „Nie wiem, to chyba od Boga”. Po pięciu latach pomógł w końcu apel intelektualistów z całego świata. Wkrótce poeta znalazł się na emigracji w Stanach Zjednoczonych, gdzie wykładał na kilku uniwersytetach. Z samego początku pomógł mu na pewno bardzo W.H. Auden. Brodski poświęcił mu jeden z najbardziej znanych esejów, który jest jednocześnie jednym z najlepszych esejów o poezji w ogóle. Znalazł się on w zbiorze „Mniej niż ktoś”. Brodski był wyśmienitym czytelnikiem, wsłuchiwał się w wiersz, a słuch miał tutaj absolutny. Drugim jego mistrzem był John Donne, któremu poświęcił przepiękną elegię.

Gdy w 1991 r. został mianowany przez Bibliotekę Kongresu w Waszyngtonie poetą-laureatem – a więc obdarzony funkcją, która wcześniej nie cieszyła się raczej estymą wśród poetów i traktowana była dość instrumentalnie – Brodski zarządził, by nieodpłatnie rozdystrybuować na masową skalę antologie poezji. Te trafiły dosłownie wszędzie: na lotniska, do hoteli, do urzędów pocztowych. Oddźwięk był ogromny. Pisarz uważał, że największym wkładem Ameryki w kulturę światową jest właśnie jej poezja współczesna; obok niej znalazło się kino i jazz. Brodski bardzo sobie cenił Billie Holiday. Uwielbiał też koty, i kobiety. Prezentowany tutaj wiersz dedykował swojej wieloletniej partnerce, Marinie Basmanowej.

Wiersz ten, jak i inne, dotąd niepublikowane, wszedł w skład tomu poezji Josifa Brodskiego „Urania”, który ukazał się właśnie nakładem wydawnictwa „Zeszytów Literackich”.

 

Rubrykę redaguje Alicja Rosé.