Zapewne każdy z czytelników tego tekstu przechodził w szkole podstawowej lub w gimnazjum przez tę samą męczarnię. Ustawiony na lekcji geografii pod mapą świata, musiał wykazać się znajomością położenia poszczególnych państw i przyporządkować im odpowiednie stolice. Szczęściarzom trafiała się Europa lub Ameryka Północna, pechowcom –Azja Południowo-Wschodnia, Afryka Zachodnia lub Ameryka Środkowa wraz z Karaibami, a więc obszary usiane tysiącem malutkich, egzotycznych państewek. Kuba? Hawana. Kostaryka? San José. Panama? Panama (to łatwe). Nikaragua?…
Wysłużona szkolna mapa świata z wystrzępionymi brzegami przypomniała mi się przy lekturze kolejnej książki Patricka Deville’a przetłumaczonej niedawno na język polski. „Pura Vida” zawieszona gdzieś pomiędzy beletrystyką a literaturą faktu nie da się bowiem czytać bez odpowiednich przygotowań. Zanim rozsiądziemy się z nią wygodnie w fotelu, powinniśmy zaopatrzyć się w porządny plan wąskiego spłachetka lądu łączącego Amerykę Północną z Ameryką Południową, by potem móc cierpliwie śledzić kolejne wyprawy narratora i bohaterów jego opowieści, wodząc palcem pomiędzy przesmykiem Tehuantepec i Przesmykiem Panamskim.
Bardziej dociekliwym może to jednak nie wystarczyć. Deville, którego książka jest połączeniem zapisków z podróży, reportażu i eseju z odrobiną powieściowej fikcji, przemieszcza się nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie, sięgając wstecz aż do okresu XVI-wiecznej konkwisty. Równie przydatny będzie więc atlas historyczny świata, choć w polskich wydaniach tereny dzisiejszego Hondurasu, Kostaryki czy Salwadoru są tylko niewielką plamką na zajmującej dwie strony olbrzymiej mapie zatytułowanej „Rozwój europejskich kolonii”. Nie znajdziemy więc na niej ani miasta Granady, które w połowie XIX w. zostanie na moment ogłoszone stolicą Nikaragui, ani miasta Rivas, które miało stać się centrum świata za sprawą nigdy niewybudowanego kanału, przecinającego Nikaraguę i łączącego Pacyfik z Atlantykiem, ani honduraskiego nadmorskiego miasta Trujillo. Ale to nic. Deville nie pisze bedekera. Nazwy miast, które obficie wymienia i które przypominają nieco nazwy egzotycznych ptaków lub owoców, są tylko tłem dla opowieści o tym, co dla pisarza najważniejsze – o sile literatury, rewolucyjnych namiętnościach i kolonialnej przemocy, której ślady w Ameryce Środkowej widać do dziś.
Wszystkie trzy elementy uosabia bohater powieści „Pura Vida” – amerykański awanturnik William Walker. Właśnie po to, by ruszyć jego śladem i opisać jego życie oraz śmierć, Deville udaje się w 1997 r. do Managui, stolicy Nikaragui, którą ów młody, dwudziestokilkuletni doktor z Nashville podbił 150 lat wcześniej.
Walker jest wymarzonym powieściowym bohaterem – odważny, namiętny, czasami okrutny, zawsze ambitny. W młodości karmi się lekturą lorda Byrona. W momencie, kiedy przez Europę przewalać się będzie fala rewolucji, zwana później Wiosną Ludów, wygłosi na uniwersytecie w rodzinnym mieście płomienną mowę na cześć angielskiego poety. „Heroizm jest najwyższą formą sztuki”, zawoła Walker i po śmierci ukochanej, zabranej przez cholerę, zamieni słowa w czyn. Ubrany w ciemny redingot, z pochmurnym czołem i głową pełną romantycznych idei, zacznie przygotowywać wyprawę w celu uwolnienia południowej prowincji Sonory z rąk meksykańskiej armii. Bakcyl awanturnictwa zostanie połknięty. Wyprawa zakończy się klęską, lecz Walker, nękany od północy przez Apaczów, od południa przez Meksykanów, od morza zaś przez północnoamerykańską flotę, zdąży zakosztować uroków władzy – przez pół roku będzie prezydentem samozwańczej Republiki Dolnej Kalifornii i Sonory.
Power tends to corrupt, napisze trzydzieści lat później lord Acton i słowa te mogłyby być dobrym mottem dla biografii Walkera. Przez następne sześć lat swojego krótkiego życia ten niewysoki blondyn o szarym spojrzeniu będzie kilkakrotnie próbował wyrąbać dla siebie kawałek lądu w Środkowej Ameryce, na którym mógłby zatknąć flagę własnego pomysłu – z pięcioramienną czerwoną gwiazdą na białym polu, okoloną dwoma niebieskimi pasami. Najbliżej celu jest w 1856 r., kiedy to obwoła się prezydentem Nikaragui. Będzie snuł szalone plany przekopania kanału łączącego oba oceany. Postara się o zniesienie zakazu niewolnictwa, czym zaskarbi sobie poparcie amerykańskich latyfundystów z Południa. I będzie prowokował wszystkich naokoło. Rok później, z armią zdziesiątkowaną przez cholerę, otoczony przez połączone wojska Kostaryki, Hondurasu i Gwatemali oraz najemników amerykańskiego milionera Corneliusa Vanderbilta, któremu wcześniej pokrzyżował biznesowe plany, poddaje się i zostaje deportowany do Stanów Zjednoczonych. Wraca jednak do Ameryki Środkowej z uporem godnym lepszej sprawy. I tym razem nic nie wskóra. Zginie w 1860 r. rozstrzelany przez honduraskich żołnierzy w portowym mieście Trujillio.
Co można zrobić z taką biografią? Można na przykład nakręcić na jej podstawie film, na co zdecydowało się dwóch reżyserów. U Gillo Pontecorvo Walkera zagrał sam Marlon Brando, u Aleksa Coksa – Ed Harris. Można też napisać powieść – z sensacyjną fabułą i mocnymi dialogami. Ewentualnie, wzorem Cendrarsa, opisać życie Walkera za pomocą krótkich, soczystych zdań, zamknąć je w skondensowanym, poetyckim curriculum vitae. Deville nie ma jednak temperamentu ani hollywoodzkiego producenta, ani człowieka od mocnych dialogów. To pisarz, któremu przyświeca inny cel niż przedstawienie wartkiej akcji. Historia Walkera zajmuje zresztą mniej aniżeli jedną czwartą książki i wydaje się pretekstem do opisania czegoś znacznie bardziej uniwersalnego – namiętnej wiary w utopię.
W przypadku Walkera tę ostatnią napędza ambicja, pragnienie pozostawienia po sobie śladu w historii, pokusa władzy. Wśród mieszkańców Nikaragui czy Hondurasu nazwisko młodzieńca zostanie symbolem zamętu i bezprawia. A przede wszystkim ingerencji obcych mocarstw w, i tak niezbyt spokojne, życie mieszkańców Ameryki Środkowej. Deville powtórzy jednak gest Plutarcha – żywot Amerykanina z północy zestawi z żywotem Amerykanina z południa. Dobrym utopistą jest w książce „Pura Vida” Simón Bolívar, który inspirowany Rewolucją Francuską wyzwolił spod hiszpańskiego panowania połowę Ameryki Łacińskiej i którego pomniki staną później na wszystkich placach tego kontynentu. Takich plutarchowych zestawień jest zresztą u Deville’a znacznie więcej. Każdy kraj i region jest niczym palimpsest, gdzie jedna historia nadpisana jest nad drugą. Gest Bolívara powtórzy później w XX w. przesiąknięty anarchosyndykalizmem August César Sandino, zamierzający zjednoczyć podzielone państewka Ameryki Południowej i Środkowej i – tak jak Walker – przekopać kanał w Nikaragui, by konkurować z amerykańskim kanałem w Panamie. W zajętej przez Amerykanów Nikaragui mieszka zresztą, a w latach 20. zostaje tam liderem związkowym. Jego polityczną metamorfozę Deville opisuje krótko: „Po kolejnych strajkach i potyczkach z armią mechanik żeglugi wielkiej Sandino staje się powoli generałem Sandino, mitycznym i niekontestowanym przywódcą czerwono-czarnego wojska, słynnym generałem w stetsonie, strategiem armii nędzarzy, która nigdy nie pobita, po sześciu latach walk zajmie dwie trzecie terytorium kraju i zepchnie jankesów do morza”. Duchowym następcą generała będzie Che Guevara, ten zaś stanie się inspiracją dla żyjącego do dziś Ernesto Cardenala, księdza-rewolucjonisty, poety, byłego ministra kultury w rządzie sandinistów, którzy kierowali Nikaraguą do 1987 r. Deville opisuje w książce spotkanie z tym małomównym wąsaczem w czarnym berecie. Jego przodek, niemiecki Żyd Jacob Teufel, służył jako jeden z najemników Williama Walkera. Historia bez wątpienia jest palimpsestem. A u Deville’a lubi się dodatkowo zapętlać.
Co pcha tych ludzi do ryzyka, do podjęcia gry, która zazwyczaj nie kończy się dobrze? Jak wiadomo, bohaterowie rzadko zostają starymi ludźmi, a rewolucja zawsze pożera swoje dzieci. Żeby odkryć motywy, które stoją za konkretnymi wyborami, należy zajrzeć każdej postaci do kołyski, spróbować uchwycić moment, w którym dojrzewa decyzja o ostatecznym zaangażowaniu, zbadać często nieuświadomione źródła inspiracji. To dlatego książka Deville’a przypomina faktograficzny patchwork, w którym XIX-wieczni rewolucjoniści i awanturnicy, kolonizatorzy i kolonizowani sąsiadują z całą plejadą rewolucjonistów i kolonizatorów z XX w. Wizerunki niektórych z nich zdobią dziś T-shirty zbuntowanych nastolatków, inni są znani jedynie garstce pasjonatów, specjalistów od wąskiego pasma ziemi łączącego dwie Ameryki. Jednak Deville opisuje w swojej książce z jednakową skrupulatnością zarówno tych znanych, jak i nieznanych. Relacjonuje historie wzięte ze starych gazet, zakurzonych książek i rozmów z taksówkarzami. Wie, że tylko tak jest w stanie nam, czytelnikom, wiarygodnie opowiedzieć o politycznych namiętnościach, które od ponad 150 lat wstrząsają Ameryką Środkową i choć na chwilę ukazać Honduras, Salwador czy Nikaraguę jako miejsce, które wymarzył sobie zarówno Walker, jak i Sandino – jako środek świata. I ma rację. Jego książka to znakomita, literacka lekcja politycznej geografii tego regionu, po której zostaje coś więcej niż tylko nazwy stolic.
Książka:
Patrick Deville, „Pura Vida”, tłum. Jan M. Kłoczowski, Noir sur Blanc, Warszawa 2015.