Mimo gigantycznej antypisowskiej kampanii ze strony wielu mediów, której cel był jasny: ze strachu przed PiS-em i jego prezesem trzeba wybrać „mniejsze zło”, nie udało się. Przez najbliższe tygodnie socjolodzy i politolodzy będą roztrząsać, dlaczego większość Polaków wybrała młodą twarz polskiej prawicy, którą jeszcze pół roku temu mało kto potrafił rozpoznać w telewizji. Ale, jak wiemy, to dopiero początek. Dziś wybory prezydenckie, jutro – czyli zaledwie za kilka miesięcy – parlamentarne. Dziś pan Andrzej Duda wyrzuca z prezydenckiego siodła człowieka PO, a jutro – kto wie, może obudzimy się w prawicowej Polsce z wielkim krzyżem w każdym gabinecie ginekologicznym.

Do październikowych wyborów parlamentarnych jest jeszcze jednak trochę czasu. Platforma już po pierwszej prezydenckiej turze obudziła się z gigantycznym kacem. Wyniki tury drugiej tylko potwierdzają smutną dla rządzącej partii prawdę – żeby wygrać, trzeba się zmienić. Niezależnie od opinii polityków PO, za kilka miesięcy miliony ludzi staną przed wyborem, który – niezależnie od tego, na jaką partię postawią – będzie dla nich wyborem między złem i innym złem. Z jednej strony mamy partię, która od kilku lat nie miała nic do zaoferowania swoim wyborcom. Gasiła jedynie na chwilę konflikty i czasem wykonywała jakiś gest dobrej woli, jak spóźniona o dwa lata ratyfikacja konwencji antyprzemocowej czy wprowadzenie tzw. „pigułki po” bez recepty, uchylając się jednak od gestów znaczących (związki partnerskie), by się nikomu nazbyt nie narazić. Drugim wyborem jest partia o światopoglądzie zdecydowanie bardziej wyrazistym we wszystkich niemal kwestiach – od współpracy z Unią Europejską po prawa kobiet i mniejszości seksualnych. Te osoby, które będą miały problem, kogo wybrać, oddadzą nieważny głos lub nie pójdą do wyborów, żałując, że nie ma trzeciej drogi. Te, które potrzebują kolorowych obietnic, a nie mają powodów, by wierzyć w obietnice PO, zagłosują tak, jak w wyborach prezydenckich – na PiS.

Wybory prezydenckie pokazały, że nasze społeczeństwo desperacko chce zmiany. I do niej dąży. Problem w tym, że ma ograniczony wybór. | Katarzyna Kazimierowska

Ostatni weekend spędziłam na północy Warmii. Przejeżdżając przez warmińskie i mazurskie wioski, wszędzie widziałam plakaty promujące Andrzeja Dudę. Ani jednego plakatu jego kontrkandydata. Wychodząc z obwodowej komisji wyborczej, w której oddałam głos, usłyszałam taką rozmowę dwóch pań po pięćdziesiątce. „No, żartujesz, na niego głosowałaś? A na kogo miałam? Chcesz, żeby u nas zrobili drugą Irlandię?”. „No, ale on nie pozwoli na in vitro i aborcję”. „A co cię obchodzi in vitro? Urodziłaś? Urodziłaś. Wnuki masz? No, to nie twój problem”. I mnie ta rozmowa nie dziwi, bo podejrzewam, że tak myśli większość wyborców: co mi ta władza da. Co mi da, nie Kowalskiemu, nie tej, co ją mąż tłucze, bo to nie moja sprawa, tylko co ja dostanę. Gdy tak myślimy, to nie będzie nas interesować dobro ogółu, tylko nasze własne, ewentualnie grupy społecznej czy zawodowej, do której należymy. Tak myślą wyborcy, którzy także jesienią pójdą do urn wyborczych.

Wybory prezydenckie pokazały, że nasze społeczeństwo desperacko chce zmiany. I do tej zmiany dąży. Problem w tym, że ma ograniczony wybór. Może więc ta wiedza zmusi Platformę do konkretnych działań. Może niezgoda na powrót rządów Prawa i Sprawiedliwości doprowadzi do ogólnokrajowego poruszenia, z którego narodzi się ta trzecia droga – nowa partia albo ruch społeczny, za którym pójdą miliony? Już widać pierwsze znaki. Coraz głośniej w dużych miastach mówi się o partii Razem. Póki co organizują zebrania, kongresy, przedstawiają program zainteresowanym. Ale coś się dzieje. Może też wizja powrotu PiS do władzy wymusi na nas – obywatelach – więcej inicjatywy i aktywności w istotnych dla nas sprawach.

Brytyjska ekonomistka Alison Wolf w książce „Faktor XX. Jak pracujące kobiety tworzą nowe społeczeństwo”, pisze o tym, że jeszcze w XX w. kobiety, nie mogąc realizować się zawodowo, ogromne nakłady czasu i energii przeznaczały na pracę społecznikowską, wolontariacką, ale w swojej pracy walczyły i dbały nie tylko o uciśnione i dyskryminowane grupy społeczne, ale o dobro ogólne. Dziś kobiety pracują zawodowo tak intensywnie, że nie zostaje im specjalnie zbyt wiele czasu na pracę dla społeczności. Wolf pisze o kobietach, ale dziś większość nas – kobiet i mężczyzn – jest tak przejęta własnym rozwojem intelektualnym, zawodowym, zarobkowym, że nie starcza nam nawet wyobraźni, nie tylko czasu, by pomyśleć o bezpłatnej pracy na rzecz społeczności, nie mówiąc o zaangażowaniu politycznym.

Może zatem diametralna zmiana u steru władzy sprawi, że ten czas i energię znajdziemy, by zjednoczyć się przeciwko rządom partii, która na razie będzie miała swojego prezydenta, ale za chwilę może sięgnąć po więcej. I która stara się ignorować fakt, że nie żyjemy w homogenicznym, jedynie heteroseksualnym społeczeństwie, gdzie kobiety i dzieci głosu nie mają, nie żyjemy w państwie wyznaniowym i nie mamy odbiorników radiowych fabrycznie ustawionych na odbiór Radia Maryja.

Na razie Andrzej Duda zapowiedział, że drzwi Pałacu Prezydenckiego będą otwarte dla inicjatyw społecznych – takich, z którymi się zgadza i co do których może mieć wątpliwości, ale będzie otwarty na rozmowę, gdyż, jak zaznacza, szacunek należy się każdemu człowiekowi. Wspaniale. Życie pokaże, ile się kryje za tą otwartością. Tymczasem czas nieubłaganie zbliża nas do jesieni. To będzie prawdziwy test. Nie dla polskiej demokracji, ale dla społeczeństwa obywatelskiego.