W debacie publicznej ostatnich tygodni duże emocje budzi to, że Polska ma przyjąć kilkadziesiąt rodzin syryjskich chrześcijan. Emocje te są dwojakiego rodzaju. Jedni oburzają się, że tych rodzin jest za mało. Z tymi polemizować nie będę – jak na 38-milionowy kraj o wysokim PKB na osobę 60 rodzin, nawet licznych, to naprawdę niewiele.
Inni, jak Jakub Sypiański, wytaczają najcięższe działa przeciw pomysłowi przyjęcia chrześcijan. Krytykują nie tylko to, że właśnie chrześcijanie jako chrześcijanie mają zostać objęci polską opieką, ale nawet to, że w ich intencji odprawiane były msze i nabożeństwa, a po ulicach Warszawy przechodziły marsze solidarności z prześladowanymi. Tych nie rozumiem, a dlaczego – wyjaśniam poniżej.
W wypowiedziach osób krytykujących starania Fundacji Estera, dążącej do przyjęcia 300 rodzin chrześcijańskich, pojawia się absurdalna moim zdaniem opozycja. Przeciwstawiają oni bowiem zagrożonych śmiercią chrześcijan z Bliskiego Wschodu opanowanego przez ISIS tym, którzy płyną na łodziach, szukając w Europie lepszego życia. Oczywiście, rozbitkowie z Lampedusy, a przynajmniej część z nich, uciekają od głodu i wojny. Z pewnością są zdesperowani, skoro decydują się zapłacić niewyobrażalne dla nich sumy za możliwość ryzykowania życia podczas płynięcia przepełnioną łodzią i niepewność osiągnięcia celu.
Choć można pewnie powiedzieć, że sytuacja w ich krajach sprawia, że wyboru nie mają i uciekając, ratują życie, to mimo wszystko są w mniej tragicznej sytuacji niż ci, którzy musieliby się wyrzec największej świętości w swoim życiu, a i tak pewnie zginęliby za sam fakt wcześniejszego wyznawania Chrystusa. Osoby odnoszące się sceptycznie do przyjęcia syryjskich chrześcijan oburzają się na lawirowanie polskiego rządu, który jednocześnie odmawia przyjęcia uchodźców przypływających łodziami z Afryki. Nie rozumiem. Czy jako kraj mielibyśmy wybierać uchodźców ze względu na kierunek, z jakiego przybywają? Południowy brzeg Morza Śródziemnego – tak, Syria – nie?
Problemy konfesyjne i w argumentacji
Jakub Sypiański, namiętnie piętnując błędy i uproszczenia w wypowiedziach przedstawicieli Fundacji Estera, sam posuwa się do pewnych nadużyć albo nadinterpretacji. Czasem myli pojęcia – choćby wtedy, gdy tworzy opozycję między prześladowaniami chrześcijan i Koptów (Koptowie są chrześcijanami, tyle że przedchalcedońskimi) czy kiedy powołuje się na przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Sugeruje bowiem, że przestrzega ona przed „filtrowaniem miłosierdzia przez sito przynależności wyznaniowej”, tymczasem przypowieść ta mówi, że także ten, kto należy do najmniej szanowanej czy po prostu wrogiej społeczności, może się okazać jedynym sprawiedliwym.
Czy jako kraj mielibyśmy wybierać uchodźców ze względu na kierunek, z jakiego przybywają? Południowy brzeg Morza Śródziemnego – tak, Syria – nie? | Helena Jędrzejczak
Kolejnym błędem jest utożsamianie chrześcijaństwa z rzymskim katolicyzmem – kiedy piszemy o sprawach konfesyjnych, ta różnica musi wybrzmiewać. Zwłaszcza że Fundacja Estera – wspierana przez polskie Kościoły: Rzymskokatolicki, Autokefaliczny Prawosławny i Ewangelicko-Augsburski, oraz mniejsze wspólnoty ewangelickie i ewangelikalne – opowiada się za przyjęciem wszystkich zagrożonych syryjskich chrześcijan, bez względu na konfesję. Naprawdę, nie muszą kupować różańca, jak sugeruje Sypiański.
Z tej „drobnej nieścisłości” wynikają kolejne błędy w rozumowaniu i tworzonych przez Sypiańskiego analogiach. Autor wskazuje także na trudną sytuację jazydów i alawitów, pisząc, że nie ma ich kto przyjąć, bo nie ma „Jazydolandu” ani „Republiki Alawickiej”. Być może zdziwi to autora, ale nie ma też „Christianlandu” (Watykan pomijam, zwłaszcza że mówimy o chrześcijanach, a nie tylko rzymskich katolikach). W Niemczech żyje 100-tysięczna wspólnota jazydzka, ich bracia w wierze zamieszkują także Turcję i Zakaukazie. „Republiki Alawickiej” w naszym rozumieniu republiki rzeczywiście nie ma. Jest jednak Syryjska Republika Arabska, w której władzę autorytarną dzierżą przedstawiciele tego właśnie odłamu szyityzmu. Zarówno prezydent Baszar al-Asad, jak i elity wojskowo-polityczne to właśnie alawici. Biorąc pod uwagę ciągłe napięcie między szyitami a sunnitami oraz antyrządowość ISIS, doprawdy trudno porównywać sytuację syryjskich chrześcijan do sytuacji alawitów. Pierwsi są mniejszością prześladowaną za wiarę. W przypadku tych drugich mamy do czynienia z często spotykaną w historii sytuacją, w której religijna większość (tu: sunnici), przez lata uciskana przez mniejszość (tu: szyici, konkretnie: alawici), w końcu przedstawicieli uciskającej mniejszości morduje. Zbrodni ISIS oczywiście nie usprawiedliwiam, wskazuję tylko na krańcowo inną sytuację chrześcijan i alawitów – co Sypiański gładko pominął.
W jego tekście pojawia się jeszcze jeden problem. To fałszywa opozycja pomiędzy przyjęciem syryjskich chrześcijan i imigrantów z Afryki. Czasem przyjmowanie chrześcijan prześladowanych w Syrii jest zestawiane z cierpieniem innych grup na terytoriach opanowanych przez ISIS, czasem – z losami uciekinierów z Somalii, Erytrei i Libii. I zawsze się okazuje, że to nie ich należałoby ratować. Uciekinierzy z Afryki nie wiedzieć czemu mają być bardziej atrakcyjni, czyli bardziej cierpiący, bardziej zagrożeni i bardziej godni statusu uchodźcy w Polsce. Odnoszę wrażenie, że w przyjętej optyce fakt bycia prześladowanym z powodu wyznawania chrześcijaństwa staje się obciążeniem. Gdyby tę samą grupę opisać w jakiś inny sposób (choć powodem prześladowań jest wiara – i tyle), problem ich przyjęcia by zniknął.
Realpolitik
W wypowiedziach tych, którzy krytykują pomysł przyjęcia syryjskich chrześcijan, praktycznie nie pojawia się zagadnienie realiów politycznych, społecznych i ekonomicznych. Jednak jeżeli odłożymy na bok emocje i pisanie o argumentach „odpychających” i „niemoralnych”, braku empatii i egoizmie, a pozostawimy kategorię Realpolitik, propozycja Fundacji Estera i decyzja polskiego rządu stają się po prostu rozsądne.
Byłoby wspaniale, gdybyśmy chcieli pomagać wszystkim tak samo. Ale to mrzonka – tak po prostu nie będzie, bo nie tak funkcjonują społeczeństwa. | Helena Jędrzejczak
Polska i polskie społeczeństwo, w przeciwieństwie do państw tzw. starej Unii, nie mają doświadczenia w prowadzeniu polityki związanej z przyjmowaniem „obcych”. Nie mamy tysięcy imigrantów, rzadko jesteśmy krajem wybieranym przez uchodźców – raczej przystankiem po drodze na Zachód. Tu nie chodzi o dobre samopoczucie polskiego społeczeństwa, ale o bezpieczeństwo i możliwość jako-tako normalnego życia uchodźców po osiedleniu się w państwie przyjmującym. Oczywiście, dobrze by było kształtować postawy otwartości u obywatelek i obywateli RP. Jednakże kiedy przyjmujemy uchodźców, to nie wychowywanie Polaków powinno być celem. Celem musi być to, by ci, których we własnym kraju spotykają prześladowania, znaleźli bezpieczną przystań. By nigdy więcej nie doświadczyli przemocy i zaczęli budować swoje życie od nowa.
Nie wiem, dlaczego argument dotyczący niechęci Polaków do islamu ma być „odpychający”. Tak po prostu jest, niestety. Nie zmieni się tego dekretem, nie zmieni się narzekaniem na to, że społeczeństwo nie toleruje inności. Do pomocy mordowanym za wiarę chrześcijanom z Syrii Polki i Polaków jest przekonać po prostu łatwiej. Bo są w jakiś sposób podobni, bo łatwiej się z nimi utożsamić, bo w polskiej kulturze męczeństwo jest cnotą, którą się podziwia. Oczywiście, byłoby wspaniale, gdybyśmy chcieli pomagać wszystkim tak samo. Ale to mrzonka – tak po prostu nie będzie, bo nie tak funkcjonują społeczeństwa.
Przekonanie o pewnym podobieństwie syryjskich chrześcijan do Polaków (z uwzględnieniem tego, że są jednak trochę inni od w większości katolickiej Polski) daje szansę na akceptację uchodźców, gdy już przyjadą. Daje nadzieję, że nie będą prześladowani za wiarę. W większości są prawosławni bądź należą do Katolickich Kościołów Wschodnich – religijność jednych i drugich nie odbiega od tej praktykowanej w Polskim Autokefalicznym Kościele Prawosławnym bądź Kościele Greckokatolickim. Będą mogli zarówno się zaaklimatyzować, jak i kultywować swoją religijność bez przeszkód.
Chrześcijaństwo jako kategoria polityczna?
W tekstach krytykujących działania na rzecz przyjęcia chrześcijan z Syrii przez wszystkie przypadki odmienia się „miłosierdzie” i „chrześcijaństwo” – jednak w odniesieniu nie do wiary prześladowanych, a do oceny działań rodzimych polityków.
Uważam, że dochodzi tu albo do manipulacji, albo do pomieszania porządków. Autorzy tych wypowiedzi z jednej strony piętnują jakiekolwiek odwołania do religii. Przyjmowanie chrześcijan (przypominam: prześladowanych za wiarę) uważają za obrzydliwe, bo wynikające z segregacji religijnej. Wskazują na brak neutralności wyznaniowej państwa. Po czym radośnie odwołują się do Ewangelii, biblijnych przypowieści i zasad moralnych wynikających z nauczania Chrystusa. Argumenty dotyczące realiów czy decyzję o przyjęciu chrześcijan określają mianem „achrześcijańskich”. To jak to jest? Czy religia ma znaczenie i wypracowane przez nią kategorie mają służyć do recenzowania polityki? Czy też powinna zniknąć z debaty publicznej, a zagadnienia konfesyjne nie powinny mieć znaczenia?
Wydaje mi się, że dla zestawu wartości, z którego wynika przekonanie o tym, że przyjmowanie tylko chrześcijan to skandal, ocenianie polityki w kategoriach moralnych jest tyleż niezwykłe, ile niebezpieczne. Zgadzam się, że prowadzona polityka musi się opierać na wartościach. Nie chcę jednak, by decyzje polityczne – a taką jest przyjmowanie uchodźców – były oceniane jako zgodne bądź niezgodne z jakąkolwiek religią, by wartościować je w odniesieniu do norm religijnych. To nie prowadzi do ulepszenia polityki. Jedynym efektem jest podgrzanie temperatury sporu. Sporu, którego „przedmiotem”, o czym łatwo zapomnieć w ferworze dyskusji, są ludzie cierpiący prześladowania.