Emilia Kaczmarek: Często dziś słyszymy o „epidemii niepłodności”. Czy niepłodność jest chorobą naszych czasów, a wcześniej nie mieliśmy z nią problemów?
Krzysztof Łukaszuk: Szacuje się, że ok. 15 proc. populacji może mieć w swoim życiu problemy z płodnością. Myślę, że ta liczba jest nieco zawyżona, w rzeczywistości nie jest aż tak źle. Natomiast tzw. epidemia niepłodności związana jest przede wszystkim z czynnikami społecznymi, z tym, że w dzisiejszych czasach ludzie później decydują się na dzieci. Z biologicznego punktu widzenia kobiety nie są stworzone do tego, żeby zachodzić późno w ciążę. Stąd rośnie skala zjawiska.
Czyli można powiedzieć, że te 15 proc. to pewna stała, a wzrost niepłodności jest chorobą cywilizacyjną, która dotyczy głównie Zachodu, ponieważ to tutaj kobiety później zachodzą w ciążę?
Tak, niepłodność na Zachodzie ma inne przyczyny niż niepłodność w krajach rozwijających się. U nas to przede wszystkim problemy z odkładaniem rodzicielstwa, a w krajach rozwijających się przyczynami są m.in. niedostatki higieny powodujące infekcje, a w konsekwencji np. niedrożność jajowodów.
Mówi pan wyłącznie o kobietach, tak jakby mężczyźni nie mieli problemów z płodnością.
Męska i kobieca niepłodność mają inne źródła. Liczne badania wskazują, że na męską niepłodność może wpływać m.in. zanieczyszczenie środowiska. Niektórzy badacze przekonują, że różne chemiczne produkty, np. plastik zawarty w opakowaniach, butelkach, rozpuszczający się w wodzie, którą później pijemy, powodują obniżenie parametrów nasienia.
Kobiety są odporne na tego typu zanieczyszczenia?
Komórki jajowe nie podlegają ciągłej produkcji. Rozwijają się z komórek macierzystych już w życiu płodowym dziewczynki, a później zostają zahibernowane aż do momentu, w którym nastąpi pierwsza owulacja, potem kolejne – dzięki temu wpływ toksycznych substancji na te komórki jest prawdopodobnie niewielki.
Natomiast produkcja plemników trwa właściwie na okrągło. A więc jeżeli mężczyzna ma np. 25 lat, to komórki macierzyste, z których pochodzą plemniki przechodzą ok. 400 podziałów, a jak ma lat 40 czy 50, to tych podziałów jest już około 700. Przy każdym takim podziale mogą wystąpić błędy genetyczne i jednocześnie komórki rozrodcze są cały czas narażone na oddziaływanie wszelkich toksycznych związków chemicznych z otoczenia.
Czas uświadomić ludziom, że biologia jest okrutna. Zarówno przy poczęciu w drodze naturalnych starań, jak i metodą in vitro wiele zarodków obumiera! | Krzysztof Łukaszuk
Dlaczego płodność kobiet zmniejsza się wraz z wiekiem?
Każda kobieta, praktycznie każdego dnia, traci ok. 20–30 komórek jajowych i w pewnym momencie po prostu zaczyna jej ich brakować. 20-tygodniowy żeński płód ma ok. 16–20 mln komórek jajowych, kiedy dziecko się rodzi – jest ich mniej więcej ok. miliona. Kilkunastoletnia dziewczyna ma ok. 300 tys. komórek jajowych. Są one zużywane, poczynając od biologicznie najlepszych z nich. Niepłodność wynika więc nie tylko ze zmniejszającej się wraz w wiekiem liczby komórek jajowych, ale także z tego, że są one coraz słabszej jakości.
Komórki jajowe to towar deficytowy także w klinikach leczenia niepłodności. W wywiadzie dla „Dziennika Bałtyckiego” powiedział pan, że niektóre polskie kliniki sprowadzają komórki jajowe np. z Rosji, ponieważ w Polsce brakuje chętnych dawczyń. Teoretycznie kobieta nie może sprzedać swojej komórki jajowej, będąc dawczynią uzyskuje jednak tzw. rekompensatę finansową. We wspomnianym wywiadzie stwierdził pan, że nie można tego nazwać handlem gametami. Ale czy to nie jest hipokryzja? Sama nie tak dawno otrzymałam e-maila z propozycją „oddania” komórek jajowych – wytłuszczony był w nim tylko fragment dotyczący rekompensaty finansowej (wysokości 3000 zł). Taki e-mail to jawna zachęta do tego, aby oddać swoje komórki jajowe dla pieniędzy – czyli je sprzedać.
O ile wiem, kwota rekompensaty za komórkę jajową, a właściwie zryczałtowanego zwrotu kosztów, jest zwyczajowo ustalona na takim samym poziomie w całej Europie i wynosi około 750 euro. Dlaczego tylko ta informacja była wytłuszczona we wspomnianym ogłoszeniu – nie mam pojęcia.
Anna Krawczak ze stowarzyszenia Nasz Bocian wielokrotnie zwracała uwagę na to, że osoby, które zostają dawcami lub dawczyniami komórek rozrodczych, często nie zdają sobie sprawy z tego, na co się tak naprawdę decydują. Nie myślą o tym, że ich genetyczne dziecko może w przyszłości szukać z nimi kontaktu. Nie wiedzą, jak na pojawienie się takiego dziecka zareaguje ich rodzina, jak wyjaśnić własnym dzieciom, że mają przyrodnie rodzeństwo…
Jeżeli chodzi o dawczynie, które do nas przychodzą, to wygląda to w następujący sposób: najpierw wypełniają ankietę – wywiad medyczny i rodzinny. Jeśli przejdą tę część pozytywnie, czeka je obligatoryjna konsultacja z psychologiem. Ma on za zadanie sprawdzić, czy kandydatka faktycznie wie, na co się decyduje – że świadomie zamierza oddać komórki i że poradzi sobie z myślą, iż prawdopodobnie na świecie pojawi się dziecko mające jej dziedzictwo genetyczne (podobnie zresztą wyglądają rozmowy z mężczyznami). Nasi psychologowie wielokrotnie odrzucali osoby, które zainteresowały się dawstwem wyłącznie z przyczyn finansowych i nie podejmowały tej decyzji w sposób przemyślany. Sprawdzamy też stan zdrowia psychicznego dawców. Weryfikujemy również, czy nie mijają się z prawdą przy wypełnianiu ankiet. Oczywiście robimy im odpowiednie badania genetyczne i infekcyjne, ale pewne informacje są do uzyskania tylko w kwestionariuszu, który te osoby wypełniają.
Czyli konsultacje psychologiczne dla przyszłych dawców lub dawczyń są standardem?
Nie. Wymóg rozmowy z psychologiem jest raczej rzadkością. Projekt ustawy również nie nakłada na banki gamet obowiązku takiej konsultacji. Najwyraźniej ustawodawca nie chce wymuszać pewnych standardów. To pacjent ostatecznie sam wybierze klinikę, która przestrzega zasad. Dla nas wsparcie psychologiczne w procesie dawstwa i biorstwa jest kluczowe. Nawet jeśli pacjentka przychodzi do kliniki z własną siostrą jako dawczynią, przed oddaniem komórek musi ona porozmawiać z psychologiem.
Sytuacje, kiedy dawczynią komórki jajowej dla bezpłodnej kobiety może zostać ktoś z jej bliskiej rodziny, po wejściu w życie rządowej ustawy nie będą już możliwe.
Obecnie pary często decydują się na tzw. dawstwo rodzinne. W takich sytuacjach komórki rozrodcze oddaje na rzecz pacjentów ktoś bliski, znany, zaufany… Ustawa nakazuje odejście od tej praktyki, co mnie nieco dziwi. Inną grupą, którą projekt regulacji pomija, są samotne kobiety. Według zapisów ustawy zapłodnienie pozaustrojowe ma być dostępne wyłącznie dla par.
Skoro w rządowej ustawie jest tyle wad, to może lepiej, gdyby jednak nie wchodziła w życie?
Zdecydowanie nie. Ustawa daje wszystkim osobom korzystającym z in vitro podstawowe poczucie bezpieczeństwa. Poza tym, biorąc pod uwagę polityczne zmiany, które mogą nas czekać w przyszłości… Lepsza jest taka ustawa niż żadna. Uważam, że obecny projekt rządowy jest wyważonym kompromisem, wprowadza unijne dyrektywy, spójny standard. To jest bardzo potrzebne.
Ustawa nie określa też górnej granicy wieku, w jakim można się poddać zbiegowi zapłodnienia in vitro. W tym roku głośno było w mediach o 65-latce, która, dzięki sztucznemu zapłodnieniu, urodziła czworaczki . Czy zgłaszają się do państwa kobiety w tym wieku?
Wszczepienie 65-letniej kobiecie czterech zarodków z dawstwa to ewidentny błąd w sztuce medycznej. Nie wierzę, żeby w Polsce ktoś mógł zrobić coś takiego…
Ale tak, zdarza się, że przychodzą do nas starsze kobiety. Staramy się je przekonać, że macierzyństwo w ich wieku nie jest dobrym pomysłem. Rozmawia z nimi psycholog. Obecnie prawo tej kwestii nie reguluje, nie mamy więc podstaw, by zabronić kobiecie poddania się zabiegowi. Na ogół jednak w takich sytuacjach istnieją poważne przeciwwskazania medyczne i na ich podstawie możliwa jest dyskwalifikacja.
Coś takiego jak naprotechnologia właściwie nie istnieje. | Krzysztof Łukaszuk
Kościół katolicki promuje tzw. naprotechnologię jako alternatywę dla leczenia niepłodności za pomocą zapłodnienia in vitro. Czy podobnie jak dr Grzegorz Mrugacz z białostockiej Kliniki Bocian uważa pan siebie za naprotechnologa?
Coś takiego jak naprotechnologia właściwie nie istnieje. To, co określa się tym mianem, to normalne leczenie niepłodności, w którym – jeśli podstawowa terapia okaże się nieskuteczna – zamiast przejść do bardziej zaawansowanych metod, powtarza się w kółko jedno i to samo. Do pewnego momentu kliniki leczenia niepłodności i tzw. naprotechnologowie leczą w bardzo podobny sposób. O ile oczywiście dzieje się to zgodnie ze sztuką medyczną i aktualną wiedzą… Natomiast ogólnie naprotechnologia to leczenie niepłodności w pierwszej fazie – obserwacja cyklu, próba doprowadzenia do naturalnej ciąży. Jeśli to nie pomoże, niepłodnej parze pozostaje albo rezygnacja z własnego potomstwa, albo techniki wspomaganego rozrodu. Wielokrotnie przyjmowałem pacjentów, którzy „leczyli się” u naprotechnologów nieskutecznie przez 3–4 lata. Niestety w ten sposób uciekał im cenny czas…
Czy – jak często mówią przeciwnicy stosowania in vitro – dzieci poczęte tą metodą mają „na sumieniu” życie swoich braci i sióstr? W końcu nie wszystkie z tworzonych w klinice zarodków przychodzą na świat, niektóre obumierają zaraz po implementacji, inne nie są w ogóle implementowane, tylko bezterminowo mrożone.
Przyjmując tę logikę, każda osoba, która się urodziła, ma na sumieniu trójkę rodzeństwa, które umarło nim się pojawiła na świecie. To żaden argument! Niezależnie od tego, czy mówimy o naturalnym poczęciu, czy o in vitro, prawda jest taka, że średnio jeden na cztery zarodki rozwija się prawidłowo i możliwe są narodziny dziecka. Tak to już natura urządziła.
Ale w przypadku naturalnego poczęcia te zarodki zazwyczaj nie znajdują się w macicy wszystkie na raz. Mówienie o życiu kosztem braci i sióstr buduje taką wizję życia płodowego, w którym te zarodki walczą między sobą o przetrwanie…
Ale zarodki nie rywalizują! Powiem więcej, mogą się nawet wspierać, wydzielając substancje ułatwiające implantację jedne drugim. To także dlatego czasem praktykuje się transfer dwóch zarodków zamiast jednego.
Myślę, iż czas uświadomić ludziom, że biologia jest okrutna. Zarówno przy poczęciu w drodze naturalnych starań, jak i przy metodzie in vitro wiele zarodków obumiera! To jest proces prawidłowy, ma doprowadzić do narodzin zdrowego dziecka. Nie można się na to oburzać i zaprzeczać prawom natury. Wiele kobiet roni ciążę na wczesnym etapie, podczas menstruacji zarodki są usuwane z ich organizmów. Czy nad losem tych istnień też będziemy się pochylać? Warto zachować trochę zdrowego rozsądku…
Każda kobieta, praktycznie każdego dnia, traci ok. 20–30 komórek jajowych i w pewnym momencie po prostu zaczyna jej ich brakować. | Krzysztof Łukaszuk
W wywiadzie do poprzedniego numeru „Kultury Liberalnej” o. Maciej Zięba poruszył wątek wad genetycznych pojawiających się w efekcie stosowania in vitro: „[G]dy przeczytałem parę naukowych prac genetyków o problemach związanych z konsekwencjami metody in vitro, to odkryłem, jak bardzo ta debata jest zmanipulowana”. Jak to jest z tymi wadami genetycznymi?
Manipulacją jest twierdzenie, że metoda in vitro to przyczyna wad genetycznych. Przytoczę kilka faktów. U 30-letniej kobiety 40 proc. zarodków jest wadliwych genetycznie; w przypadku kobiety, która ma 40 lat, 80 proc. zarodków będzie nieprawidłowych; w wieku 42 lat – już 92 proc. To jest biologia. Optymalny czas na ciążę przypada na okres od 18 do ok. 25 lat, po 35 roku życia mogą się już pojawić problemy. Odsetek wad genetycznych u dzieci urodzonych dzięki in vitro jest nieznacznie wyższy – po pierwsze, ze względu na wiek rodziców, którzy z tej metody korzystają, a po drugie, ze względu na to, że rodzice ci mieli problem z płodnością. Sami mogli więc być nosicielami pewnych chorób lub wad genetycznych. Problem nie leży w samej metodzie, a w chorobie, na którą jest odpowiedzią. I to potwierdzają badania naukowe.