Szanowni Państwo!

Po zaskakujących wynikach wyborów prezydenckich polscy publicyści i komentatorzy – także w tym tygodniku – natychmiast i masowo podjęli próbę wyjaśnienia nowej rzeczywistości. Dlaczego tak wielu Polaków zagłosowało przeciwko obecnej władzy lub – co jeszcze bardziej zaskakujące – przeciwko systemowi politycznemu w ogóle?

Odpowiedź okazała się tym trudniejsza, że ledwie kilka miesięcy wcześniej żadne znaki na niebie i ziemi (czytaj: podstawowe dane społeczne i ekonomiczne) nie wskazywały, że może dojść do wybuchu. Bezrobocie spadało, gospodarka rosła, a w sondażach Polacy deklarowali ogromne zaufanie do urzędującego prezydenta i – coraz liczniej – zadowolenie z życia.

Co gorsza, kiedy już do wybuchu doszło, nie wiadomo było, kto tak naprawdę podpalił lont. Niemal 1/4 wyborców, która oddała głos na niejasne i sprzeczne ze sobą postulaty Pawła Kukiza, nie tworzy spójnej grupy. Kukiz nie porwał ani mieszkańców wsi, ani największych miast, punktując przede wszystkim w miastach średnich. To jednak bardzo szeroka kategoria obejmująca miejscowości od 50 do 500 tys. mieszkańców. Trudno też scharakteryzować jego wyborców na podstawie wykształcenia – poparło go 30 proc. Polaków z wykształceniem średnim i 25 proc. z dyplomami wyższych uczelni. Równie nieprzydatne okazują się kategorie zawodowe, muzyk ma bowiem licznych zwolenników wśród robotników i bezrobotnych, ale niewiele mniejszym poparciem cieszy się wśród pracowników administracji i kadry kierowniczej. W mozaice deklarowanych poglądów gospodarczych i społecznych także trudno znaleźć spójny wzór. Jak podsumowują badacze, „poza niezadowoleniem z sytuacji w kraju” niewiele tych ludzi łączy.

Proste opisanie tak niejednorodnej zbiorowości wydaje się niemożliwe, a jednak podejmowane są kolejne próby. Szczególnie interesująco wyglądają one na lewicy, gdzie cały ruch niezadowolonych czy „antysystemowych” Polaków – obejmujący nie tylko wyborców Pawła Kukiza – określa się jednym słowem: „prekariat”. Złożone ze zbitki angielskich słów precarious (czyli „niepewny”) i bardziej swojsko brzmiącego proletariat – ma, zdaniem jego popularyzatora, brytyjskiego ekonomisty Guya Standinga, opisywać ludzi o niestabilnych dochodach i pozycji na rynku pracy, nieustannie balansujących na granicy finansowej katastrofy. „Członków prekariatu charakteryzują określone stosunki pracy. Nie mają tożsamości zawodowej i dostępu do gwarantowanych świadczeń socjalnych, które dałyby im poczucie bezpieczeństwa. To rosnąca grupa i dlatego gdziekolwiek mówię o prekariacie, czy to w Polsce, Japonii, Niemczech, Hiszpanii czy USA, ludzie odnajdują się w tym opisie” – mówi Standing w rozmowie z „Kulturą Liberalną”.

Kto dziś w Polsce należy do prekariatu? Zdaniem nowo powstałej Partii Razem, kierującej swoją ofertę do tej właśnie grupy, do prekariatu należą dziś niemal wszyscy – pracujący studenci, robotnicy, sklepowi sprzedawcy, drobni przedsiębiorcy, ale i pracownicy korporacji. Wszyscy, poza niewielkim odsetkiem „beneficjentów obecnego systemu”.

Zwykle jednak prekariusza definiuje się w polskiej debacie publicznej nieco bardziej szczegółowo – to relatywnie młody człowiek, między 20. a 35. rokiem, bez etatu, zatrudniony na tzw. umowie śmieciowej z bardzo niską pensją i brakiem świadczeń socjalnych. „1500 na rękę, dwa języki, bez urlopu, bez chorobowego z wałówką od rodziców” – opisuje tę grupę w alarmującym tonie Marek Beylin.

Jak duża jest to jednak grupa? Kłopot w tym, że nie ma co do tego elementarnej zgody. Beylin mówi o niemal 20 proc. Polaków, ale już ekonomistka Elżbieta Mączyńska informuje, że w Polsce „mamy już prawie 30 proc. śmieciówek”. Jeszcze inny obraz wyłania się z badań Narodowego Banku Polskiego, który szacuje, że na umowy cywilnoprawne zatrudnionych jest zaledwie… 4 proc.! Jak wyjaśnić tak wielkie różnice danych, tłumaczy w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim ekonomistka i współautorka badań NBP, Joanna Tyrowicz – „27 proc. to są osoby, które mają umowę o pracę, ale na czas określony. Tylko 3–4 proc. to ludzie, którzy mają umowę cywilnoprawną lub są samozatrudnieni. Oczywiście są różnice branżowe. W gastronomii ten odsetek sięga 25 proc., ale średnio na rynku pracy jest znacznie niższy”.

Przytaczając inne dane z polskiego rynku pracy, Tyrowicz krytykuje także samo pojęcie prekariatu. Jej zdaniem niepewność dochodu i zatrudnienia, która ma charakteryzować tę grupę, towarzyszy dziś wszystkim. „Prawnik i lekarz znajdują się w tym samym położeniu, co osoba siedząca na kasie w sklepie i zatrudniona na umowę-zlecenie. Oni także nie wiedzą, czy i kiedy przyjdzie do nich klient” – uważa Tyrowicz. Może więc przedstawiciele Partii Razem mają rację i do prekariatu należy dziś 90 proc. Polaków? Jeśli to prawda, wówczas tak definiowane pojęcie prekariatu niewiele nam mówi o społecznej rzeczywistości i jej faktycznym zróżnicowaniu.

W ciągu ostatniego ćwierćwiecza w polskiej debacie publicznej pojawiło się wiele pojęć próbujących uchwycić dokonujące się przemiany i definiować znaczne części społeczeństwa. Od „homo sovieticusa”, przez „ciemnogród”, „Polskę solidarną i liberalną”, aż po „IV RP” i „lemingi” – pojęcia nośne publicystycznie wkrótce okazywały się nijak nie przystawać do polskiej rzeczywistości. Ciemnogród wcale nie okazywał się tak ciemny, sovieticusów znajdowaliśmy na pęczki, nawet w nowoczesnych zachodnich korporacjach, a lemingi zamiast kontynuować swoje rytuały, całkiem licznie opowiedziały się za zmianą.

„Prekariat” może podzielić ich los – pojęcia tak nadużywanego i tak wyświechtanego, że ostatecznie pozbawionego wszelkiego znaczenia. Dziś jednak zdaje się zyskiwać coraz liczniejszych zwolenników, dlatego warto przyjrzeć się mu bliżej.

Zapraszamy do lektury!

Łukasz Pawłowski


 

Stopka numeru:

Autor koncepcji Tematu Tygodnia: Łukasz Pawłowski.

Współpraca: Julian Kania, Thomas Orchowski, Konrad Kamiński, Jakub Sypiański, Hubert Czyżewski.