Potoczna definicja ujmuje sacrum jako wszystko, co dotyczy bogów, kultu, przedmiotów i ludzi związanych z kultem. To sfera świętości, przeciwieństwo profanum – sfery świeckiej. Wokół niej koncentrują się wierzenia i praktyki religijne. To właściwość, stała bądź ulotna, która przysługuje niektórym przedmiotom, istotom, przestrzeniom czy okresom. Sacrum może być wszystko, potrzebny jest tylko odpowiedni kontekst. W opozycji do naznaczonych symboliką krzyży, samolotów i brzóz mamy natomiast profanum – sferę świecką. Jednak podział między tymi sferami nie jest tak jednoznaczny, jak się wydaje.

Wszyscy doskonale wiemy, że kontrowersyjne tematy obyczajowe, poruszane w polskiej polityce od dawna, podejmuje się poprzez odwołanie do wymiaru religijnego, nawet jeśli sam temat tego nie wymaga. Dzieje się tak głównie za sprawą silnej prawicy, która w polityczny dyskurs bardzo zgrabnie wplotła przedmioty związane z kultem religijnym (krzyż smoleński spod Pałacu Prezydenckiego), przestrzenie (Smoleńsk, Katyń, Stocznia Gdańska), postacie (Jan Paweł II, Jezus Chrystus Król Polski), ale też inne aspekty religijności, które wykorzystywane są w działalności politycznej.

Dobrym przykładem odwołania do sfery sacrum w publicznym dyskursie są oczywiście demonstracje polityczne. W tych współczesnych, podobnie zresztą jak i w okresie PRL-u, ważną rolę pełnią przedmioty, których symbolika jest utrwalona długą, czasem nawet wielowiekową, tradycją: flagi, godła, emblematy, pomniki. W praktyce demonstracji mogą one funkcjonować co najmniej dwojako. Z jednej strony podkreślają przynależność państwową, etniczną czy regionalną, mogą sugerować takie wartości jak: patriotyzm, wierność, przywiązanie do zwyczajów przodków. Nosi się je z czcią i traktuje jak świętość. Z drugiej zaś istnieje praktyka niszczenia, kalania i znieważania takich symboli. Przedmiot protestu nie ma w tym wypadku większego znaczenia – wzór wykorzystania uświęconej symboliki pozostaje ten sam.

Klasycznym pomieszaniem sacrum z profanum w codziennym życiu politycznym jest działalność prawicy związanej z tą częścią Kościoła katolickiego, która reprezentowana jest przez o. Tadeusza Rydzyka z Torunia i jego otoczenie. PiS – główny beneficjent tego mariażu – wie, że dzięki bliskim i ciepłym relacjom z toruńską ekipą może zyskać spore, nawet grubo ponad 2-milionowe grono wyborców. O. Rydzyk z kolei, posługując się kościelną retoryką oraz strasząc niszczeniem wartości narodowych, a nawet utratą suwerenności ojczyzny, wie, że znajdzie popleczników wśród polityków, dzięki którym będzie mógł osiągać własne polityczne korzyści.

Poprzez silne powiązanie Kościoła katolickiego z polityką problem ma z kolei Platforma Obywatelska i inne „lewicujące” partie. Ich bardziej konserwatywni posłowie i członkowie rządu są wierni Kościołowi, ci bardziej liberalni zaś zauważają, jak bardzo jest on skostniały, niepodatny na wyzwania współczesności, i przestarzały. Ci drudzy starają się więc nie nadawać religijnego znaczenia temu, co dzieje się w polityce.

Badania pokazują, że nasze społeczeństwo coraz bardziej się sekularyzuje, czego najbardziej wyrazistym przejawem jest spadający odsetek Polaków uczestniczących w praktykach religijnych. Pomimo że 90 proc. młodzieży uczęszcza na lekcje religii w szkole, to zaledwie 25 proc. z nich co niedzielę chodzi na mszę. Według danych Kościoła wśród ogółu katolików jedynie 40 proc. bierze udział w cotygodniowych nabożeństwach. To odsetek najmniejszy od początku lat 80. XX w., od kiedy prowadzone są te badania.

Mimo tych zmian polska debata publiczna jest nadal w dużym stopniu kształtowana przez dyskurs religijny. Ze względu na postrzeganie historycznej roli Kościoła jako strażnika polskości pod zaborami i jedynej niezależnej instytucji w PRL, jego głos jest słyszalny w większym stopniu, niż wynikałoby to z jego rzeczywistego wpływu na społeczeństwo. Jednocześnie ze względu przekonanie części hierarchów o ich zbawiennej roli i swoistym „długu”, który ma im z tego tytułu spłacać społeczeństwo, wielu z nich nie odczuwa potrzeby dyskutowania z wiernymi – stąd pojawiający się coraz częściej rozdźwięk w deklaracjach etycznych między zwykłymi katolikami a hierarchią kościelną. Usuwanie ciąży, zamrażanie embrionów na potrzeby zapłodnienia pozaustrojowego, a nawet antykoncepcja postrzegane są przez naukę Kościoła jako „zabawa w Boga” i łamanie przykazania o niezabijaniu bliźnich. Dla rosnącej liczby wiernych, także w Polsce, to jednak uprawnione procedury, niekoniecznie stojące w sprzeczności z nakazami religijnymi.

W nauczaniu Kościoła nieproporcjonalnie dużo miejsca przypisuje się prawom osób nienarodzonych kosztem problemów wiernych. Środowiska katolickie umiejętnie operują uczuciami bardziej konserwatywnej części społeczeństwa, przeważnie odwołując się do dziedzictwa polskiego Kościoła lub sięgając po autorytet jego najważniejszych postaci, na czele z Janem Pawłem II. Tak też było podczas senackiej dyskusji o in vitro. Jednocześnie w debacie na tematy bioetyczne czy związane z przemianami obyczajowymi społeczeństwa równie często padają odwołania do badań naukowych. Zwykle czyni się to jednak w sposób wybiórczy, bez należytej uwagi dla ich metodologii. Przykłady takich pseudonaukowych stwierdzeń – np. dotyczących „syndromu ocaleńca” czy „genetycznie przekazywanej bezpłodności” – wymieszane z argumentami odwołującymi się do ludzkiej godności i świętości życia mieliśmy „przyjemność” słuchać podczas ostatniej debaty w Senacie. W ten sposób profanum po raz kolejny w polskiej debacie publicznej przybiera aspekty sacrum.

 

Współpraca: Michał Żakowski