Obserwując – z braku lepszego słowa – dyskusję o tym, że znana marka motoryzacyjna uczyniła swoim ambasadorem znanego pisarza, byłem zdziwiony i zniesmaczony dwiema rzeczami: po pierwsze tym, jak błahą sprawą zajmują się komentatorzy, po drugie – ich nieumiejętnością dostrzeżenia w tej sprawie kilku istotnych kwestii.

Najlepsze imprezy są w kuchni

Dawno temu czytałem wywiad z jedną z rosyjskich pisarek średniego pokolenia (nazwiska, niestety, nie pomnę), urodzoną w latach 70. w rodzinie tak zwanego etosowego inteligenta – profesora uniwersytetu, któremu szmuglowane z zachodu książki nie potrafiły dać ukojenia w pełnym nieszczęść życiu w Związku Radzieckim, gdzie powoli osuwał się na etyczną i intelektualną pozycję homo sovieticus. Pisarka opowiadała, że ulubionym zajęciem jej ojca było siedzenie przez całą noc w kuchni z kilkoma kolegami, również etosowymi inteligentami, i roztrząsanie przy opróżnianych butelkach stolicznej wszystkiego, co nadaje się do roztrząsania.

Wszyscy wiemy, jak wyglądają takie imprezy w małej kuchni gierkowskiego albo breżniewowskiego bloku. Jest jedzenie i jest zapojka, rozmawia się o wielkich sprawach tego świata: o polityce, o religii, o literaturze, a owe wielkie sprawy tego świata mieszają się ze sprawami mniejszymi i prywatnymi, zwięźle rzecz ujmując – obrabianiem dupy komuś z własnego środowiska, co jest najczęściej kompensacją własnych frustracji wszelkiego sortu. Zatem: Iks wydał znakomitą książkę, przetłumaczoną już na parę języków? Ale żonę ma brzydką, a jego syn to debil. Igrek robi karierę w teatrze, gra świetnie Hamleta? Ale ta młoda aktorka, ulubienica generalissimusa, nie poszła z nim do łóżka. W realiach urawniłowki, w których wyskoczyć ponad tłum trudno, a jeszcze trudniej – wyskoczyć uczciwą pracą, homo sovieticus czuje się lepiej, gdy może znaleźć w życiu tego, któremu się jednak udało, coś, co odrobinę przygasi opromieniające go światło sukcesu artystycznego, finansowego, erotycznego. A że w kuchni tkwimy z grupą takich samych homo sovieticus, nawet jeśli poczuwają się oni do bycia etosowymi inteligentami (bo czytają takie, a nie inne książki, bo takie, a nie inne zdanie mają na temat polityki), odnalezienie takiej rzeczy przysporzy nam popularności w gronie takich samych nędzników jak my.

Kiedy czytałem niektóre głosy (Wojciecha Orlińskiego, Kaliny Błażejowskiej, artykuł Małgorzaty I. Niemczyńskiej z weekendowego wydania „Gazety Wyborczej”) na temat obdarowania Szczepana Twardocha mercedesem, miałem wrażenie, że duża część komentujących wciąż siedzi w kuchni breżniewowskiego bloku, z tym że ta kuchnia nazywa się teraz Internetem, a precyzyjniej: Facebookiem, w którym wznoszone wysoko stakany i wzajemne częstowanie się porcją ogórków kiszonych zastąpiły lajki i udostępnienia. Że cała rzecz zdarzyła się w internecie – nic dziwnego, w końcu żyjemy w czasach, w których rozmaite kwartalniki literackie, przestrzeń poważnej debaty, czyta pięć osób na krzyż. Internet to natomiast kuchnia publiczna, do której każdy może zajrzeć, więc wzajemne opowiadanie sobie w niej o mniejszych i większych upadkach Iksa i Igreka, które na zasadzie Schadenfreude sprawiają radość wyłącznie w gronie kolegów, nie wchodzi w grę. Frustrację jednak jakoś skompensować trzeba, więc należy jej nadać poważny charakter: w ten sposób kuchenna rozmowa stała się nie tylko „debatą”, której facebookowy charakter słusznie – także na Facebooku – wykpił Jakub Żulczyk, ale również dyskusją o etosie literata.

Jaskółki zmiany

Dlaczego jednak w ogóle warto o mercedesie Twardocha rozmawiać? Otóż dlatego, że jest on kolejnym rozdziałem pisanej w Polsce od kilku lat – proszę wybaczyć banalną metaforę – powieści na temat pozycji społecznej ludzi pióra. Pozycję społeczną rozumiem jako miejsce tej grupy zawodowej w dychotomicznym podziale biedny–bogaty, ale przede wszystkim w podziale na silnych i słabych. Dotychczas pisarze byli, zdecydowanie, ludźmi słabymi: ostatnimi w kolejności dziobania (ewentualnych) zysków z publikacji książki po wydawcy, księgarzu i dystrybutorze. Kiedy się głośno skarżyli na swój los (vide Kaja Malanowska), wzbudzali na ogół pusty śmiech tych, którzy mieli, w założeniu, być ich odbiorcami, klientami. Nic w tym dziwnego: kiedy ktoś mazgai się, że nie kupujemy jego książek, czego robić nie musimy, jest śmieszny. A śmieszniejszy tym bardziej, że nie ma siły, by nam oddać.

Pozwolę tu sobie przedstawić krótki treatment tej nienapisanej jeszcze powieści. Pięć jej rozdziałów dotyka kilku nierozerwalnie związanych ze sobą dziedzin: samej literatury, wykorzystywania jej przez inne gatunki sztuki, wreszcie – rynku. W pierwszym rozdziale, jak sądzę, należałoby opisać to, co podniosła kilka lat temu Justyna Sobolewska, komentując nominacje do Nagrody Nike w 2011 r. (a konkretnie nominację dla „Chmurdalii” Joanny Bator): powrót polskiej prozy do „powieściowego oddechu, spokojnego rytmu i toku narracji”. Po dekadzie skupiania się polskich autorów na dekonstrukcji języka i słowotwórczych wygibasach (w myśl zasady: i ja mogę być Gombrowiczem, i ja mogę być Masłowską), ciekawych dla wąskiego grona profesjonalnych czytelników, polska literatura nauczyła się opowiadać zajmujące dla przeciętnego odbiorcy historie, a spory ideowe osadzać w trzymającej w napięciu fabule. Dobrym pytaniem jest, czy konsekwencją, czy może źródłem tej przemiany jest to, co powinno zostać opisane w rozdziale drugim: wejście do głównego nurtu polskiej prozy, tak zwanego mainstreamu, autorów wcześniej związanych z literaturą gatunkową (które należałoby chyba datować na moment przejścia Jacka Dukaja z niszowej, fantastycznej superNowej do Wydawnictwa Literackiego), w której to właśnie fabuła, ciekawa historia jest głównym komponentem prozy. Nie oznacza to, że nie może ona poruszać innych tematów; truizmem jest dziś powiedzenie, że współczesne kryminały to nowa wersja powieści obyczajowej, silnie osadzonej w społecznym tle. Warto jednak ten truizm powtórzyć, dodając konkretny przykład: niemrawa fabularnie i kreowana przez wydawcę na arcydzieło „Sońka” Ignacego Karpowicza jest o wiele gorszą powieścią o polsko-białoruskim pograniczu niźli niedawny „Okularnik” Katarzyny Bondy, w którym prócz uczciwego historycznie opisania problemu Żołnierzy Wyklętych mamy świetnie skrojoną kryminalną intrygę. Zanurzony w realizmie magicznym „Atlas: Doppelganger” Dominiki Słowik bije na głowę „Inna dusza” Łukasza Orbitowskiego, kojarzonego wcześniej z fantastyką i literaturą grozy. Tak przechodzimy do rozdziału numer trzy.

Rozdział trzeci zaczyna się od dłuższej retrospektywy obejmującej dekadę istnienia Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Na samą akcję materiału mamy na razie niewiele; coś się jednak znajdzie, bo fabularnie rozdział numer trzy traktuje o współczesnym powrocie do jednej z najlepszych tradycji życia kulturalnego minionego ustroju, czyli do współpracy literatów i filmowców (przez PISF realizowaną w postaci stypendiów scenariuszowych, z których nierzadko korzystają pisarze). Polska literatura po 1989 r. długo nie była dla kina atrakcyjna – co, jak sądzę, jest powodem tego, że jeśli w kinie lat 90. i wczesnych dwutysięcznych coś z rodzimego rynku adaptowano, to lektury szkolne, czyli klasyczne, dziewiętnastowieczne powieści – a kino było nieatrakcyjne dla literatury. Brak dużej ilości materiału na rozdział trzeci nie jest, całe szczęście, groźny, bo ten materiał, który mamy, jest dobry i mocny: sukces „Ziarna prawdy” Borysa Lankosza ze scenariuszem reżysera i Zygmunta Miłoszewskiego pokazuje, że wspólna praca reżysera i pisarza nie tylko daje dobry film, lecz także owocuje sytuacją win-win: film zwiększa zainteresowanie książką (wydaną już kilka lat temu), a książka – filmem.

A skoro już o Miłoszewskim mowa, to z pewnością powinien on pojawić się w rozdziale czwartym tej powieści: a właściwie powinna się pojawić w nim scenka, w której autor tego tekstu kupuje „Gniew”. Kupuje go w settingu mało dla kupowania książek romantycznym, który raczej nie usatysfakcjonuje tych, którzy lubią w lekturze klimatyczny zapach kurzu, koc, koty i herbatę z sokiem malinowym. „Gniew” nabyłem w jednej z warszawskich Biedronek, gdzie dorzuciłem go do wózka z mlekiem, sokami i polędwicą sopocką. Scena to może i brzydka, ale jednocześnie kluczowa dla fabuły tej nienapisanej powieści, bo umieszczenie książek w dyskontach i salonach prasowych to jedna z bardziej kapitalnych decyzji i dyskontów, i wydawców. Oznacza bowiem, że autor danej powieści czy zbioru opowiadań staje się dla swojego przeciętnego klienta równie dobrze znany jak firma Hortex, zaczyna być elementem pewnej powszechności. A jeszcze lepiej go ten klient-czytelnik pozna, jeśli to, co znajdzie między pierwszą a czwartą stroną okładki, okaże się prozą napisaną z uwzględnieniem doświadczeń z rozdziału pierwszego i drugiego, rokującą na wykorzystanie wedle metod opisanych w rozdziale trzecim.

To, co jest powszechne, jest silne, bo zakorzenia się w zbiorowym imaginarium.

Syndrom sztokholmski

Ta powszechność to jednak dla literatury także pułapka. W końcu nawet jeśli sprzedawana w tym samym sklepie, literatura to towar inny aniżeli ser żółty albo paczka papierosów; bliżej jej raczej do umieszczanych nawet w dyskontach puszeczek kawioru po pięć złotych, czyli dobra luksusowego, ale dostępnego szerszemu odbiorcy. Dlatego tak cieszy mnie mercedes Szczepana Twardocha, główny przedmiot opisu w rozdziale piątym – bo pokazuje, jak pisze Jakub Żulczyk (abstrahując od samej urody tego zdania), że „pisarz to też może być świetnie ubrany, kulturalny i elokwentny gość który przy ceelesie za pół bani wygląda równie naturalnie jak śp. Andrzej Lepper przy kombajnie Bizon”.

Poruszając temat luksusu, wracamy jednak do wypełnionej kilkoma egzemplarzami homo sovieticus kuchni w gierkowskim albo breżniewowskim bloku, czyli do nieszczęsnego Facebooka i półprywatnych rozmów o etosie. Kiedy czytałem komentarze Wojciecha Orlińskiego („Szczepanie, zjedz te pieniądze!”) czy Małgorzaty I. Niemczyńskiej, ironizującej na temat, wedle autorki, przykrótkich spodni i braku skarpetek u Twardocha, miałem wrażenie, że ów luksus to rzecz, której krytycy autora „Morfiny” niesamowicie się boją. Boją się zmiany identyfikacji twórców kultury (w tym wypadku – literatów) z prekariuszy na dostarczycieli dóbr luksusowych: ale bojąc się jej, popadają w dziwną odmianę syndromu sztokholmskiego. Twierdzą bowiem, że sytuacji nie należy zmieniać na lepsze, mimo że aktualna nie jest zbyt dobra i po częstokroć już się na nią głośno skarżyli. Ci, którzy ambasadorowanie Twardocha wykpiwają, jawią mi się jako banda Hiobów, których los doświadcza, ile wlezie, a oni i tak zwracają się ku Panu Bogu. Tym to dziwniejsze, że krytycy Twardocha na ogół wywodzą się ze środowisk lewicowych, a zatem rewolucyjnych. A rewolucja rozgrywa się na naszych oczach.

Między słowami pomstuje na nią Kalina Błażejowska w „Tygodniku Powszechnym”, zgryźliwie pisząc, że tekścik na facebookowym profilu Twardocha, w którym pochwalił się mercedesem, wygląda na napisany przez pracowników działu PR marki Mercedes-Benz; pomstują na nią ci, którzy twierdzą, że w furze pisarza nie widzą nic złego, ale jeśli umieści pochwałę Mercedesa w następnej powieści, to będzie to już bardzo złe. Byłoby! Byłoby, gdyby wciąż obowiązywały dawne kryteria oceniania tego, co jest we współpracy homme de lettres z mecenasami dobre, a co złe. Gdyby cały czas obowiązywały dawne kryteria, udostępnienie przez Twardocha tekstu autorstwa – być może – działu PR Mercedesa byłoby niesmaczne i zabawne. Ale dawne kryteria nie obowiązują i pisarz, literat, intelektualista na naszych oczach wraca do swojej pierwotnej roli, co prawie trzy dekady temu przepowiedział w „Słowniku XXI wieku” Jacques Attali: roli „[…] wolnego obserwatora szaleństw świata, starającego się bardziej zrozumieć, aniżeli przekonać, w większym stopniu uwodzić, niż dominować. […] Pojawi się ponownie w swej dawnej postaci «organicznego intelektualisty», by oddać swą retorykę [i postać – WE] na usługi instytucji, państw, firm, sekt”.

Ci, którym się nowe kryteria nie podobają – inteligienci raczej niż inteligenci – mogą oczywiście zostać w kuchni i dyskutować o przewagach i upadkach Iksa czy Igreka. Stolicznej i ogórasów w postaci lajków na Facebooku z pewnością w tej kuchni jeszcze długo nie zabraknie. Ci, którzy wolą jeść i pić coś lepszego, jak odbiorcy literatury (którzy udowodnili w tej niby-aferze swoją klasę: jedyny sprzeciw wobec przyjęcia przez pisarza bardzo ładnego samochodu wywodził się ze środowisk profesjonalnych krytyków, co skądinąd podniosła Ewa Łabno-Falęcka, szefowa PR-u Mercedesa, w rozmowie z jednym z portali), wezmą udział w rewolucji, zostaną bohaterami kolejnych rozdziałów powieści o pozycji społecznej ludzi pióra. Powieści, która ma szansę być świetnym utworem z bardzo szczęśliwym zakończeniem.