Na zdjęciu dobrze ubrany mężczyzna opiera się o drogie auto. Automatyczne skojarzenia – sportowiec, aktor, prezenter telewizyjny. Gwiazdorską estetykę podchwytuje Pudelek, który pokazuje zdjęcia mężczyzny przed przekroczeniem progu widoczności, prywatne, i po nim, obrobione i publiczne. „Kto to?”; „Nie znam” – przyznaje spora część czytelników. Nie tylko dla nich zestawienie celebryckich gestów i gadżetów z postacią „polskiego pisarza” okazuje się kłopotliwe. „Nie mogę Cię poważnie traktować jako pisarza”; „Zakwestionowałeś etos literatury” – ogłasza Dunin-Wąsowicz. „Nie zapisywałem się do etosu”; „Kocham samochody” – odpowiada Twardoch. „Dlaczego pisarz miałby nie zarabiać, dajmy spokój etosowi artysty biedaka” – w tym duchu komentuje spora część fejsbukowiczów. Przeciwny obóz mówi o sprzedajności i koniunkturalizmie autora. Najciekawsze wydają się jednak komentarze o tym, że pisarz przekroczył granicę dobrego smaku. „Zrobiłeś dla kasy coś obciachowego – to nie miej pretensji do tych, którzy robią z ciebie bekę” – pisze Wojciech Orliński.
Na łasce mieszczucha
Dlaczego „lukratywny deal” pisarza z Mercedesem przeżywamy jako tak straszliwie obciachowy? Wszystko wskazuje na to, że nasze poczucie tego, co wypada artyście, jest zbieżne z regułami gry bohemy z drugiej połowy XIX w., która w bólach wytwarzała swój habitus w czasach triumfu prasy drukowanej. Do tej nowej grupy społecznej trafiały osoby zdeklasowane i ubogie, przenosiły się z prowincji do dużych miast i, bazując na odziedziczonym kapitale kulturowym, imały się zajęć literackich, żeby odzyskać bądź wytworzyć prestiż, nie gwarantowany już przez kapitał ekonomiczny przodków. W polskich realiach „wysadzeni z siodła” zostawali częściej społecznikami niż dandysami i przez projekty reform, wysiłki zmierzające do odzyskania niepodległości, wychowanie przez sztukę starali się być kimś znaczącym dla „ludu”, przyjmującego ich pomysły na ogół dość obojętnie. Inteligenci swoją właśnie tworzoną pozycję podkreślali, kultywując swoistą sztukę życia, cechującą się nie tylko oryginalną estetyzacją ubioru, jedzenia i miłości – cecha arystokracji! – za nieduże pieniądze, ale przede wszystkim pogardą dla mieszczaństwa. Ta ostatnia w przypadku literatury oznaczała odrazę do pospolitych gustów literackich reprodukowanych w czasopismach, a w szerszym społecznym kontekście – wrogość wobec urzędników i aktywność podziemną.
Jak zauważył na francuskim przykładzie Bourdieu, ta pogarda generowała szczególne napięcie pomiędzy zgodą na ubóstwo i outsiderstwo a fantazją o byciu widocznym jako następstwo poddania się mieszczańskim gustom i kryteriom administracyjnym. Po odrzuceniu mieszczanina jako klienta walka o uznanie społeczne stawała się misją niemożliwą. Artysta wyklęty nie miał wielkich szans na otrzymanie powszechnie uznawanych honorów. W konsekwencji Baudelaire marzył o posadzie dyrektora teatru, a jego rówieśnicy o arystokratycznej wolności od rynku, czyli o odziedziczonym majątku. Pojawiały się też tęsknoty za mecenatem państwa, ale – jak przyznawał Baudelaire – w regule gry bohemy też był on trochę obciachem. „Jest w nagrodzie oficjalnej coś, co uderza w człowieka oraz w ludzkość samą” – pisał w listach na wieść o dekrecie państwowym z grudnia 1851 r., promującym autorów sztuk spełniających cele moralne i wychowawcze.
Współczesna walka o uznanie
Dziś, ponad 150 lat później, polski pisarz pozuje bynajmniej nie na tle półek z książkami, gór, nie z kotem w objęciach i nie w hipsterskim stroju, lecz obok ostentacyjnie mieszczańskiej wypasionej fury i w outficie niepochodzącym raczej od niezależnych projektantów. Do tego nieswoim nieliterackim głosem dołącza marketingową pochwałę mercedesa. Połączenie to gwałci etos bohemy, bo otwarcie i bez zażenowania wprowadza rynkowe reguły gry na teren twórczości literackiej. W XIX w. i na początku XX reguły obu tych światów miały być sprzeczne, a wyznawcy l’art pour l’art chcieli zaprojektować sobie przestrzeń gwarantującą im autonomię, w której mogliby udawać, że nie ma rynku, i mimo biedy żyć jak arystokraci.
Wydaje się, że współcześni pisarze nie próbują już tak bardzo udawać, że kwestie rynku ich nie dotyczą. Świadczy o tym choćby list otwarty ludzi kultury do prezes Empiku z marca tego roku oraz o rok wcześniejszy list Kai Malanowskiej do „Gazety Wyborczej”. Z jednej strony, autorzy tych wypowiedzi wydają się godzić z faktem, że „dobra” czy „wyższa” literatura nie przetrwa w przestrzeni publicznej, kierując się jedynie swoimi wewnętrznymi regułami. Z drugiej strony jednak, chcąc zneutralizować kapryśne reakcje (niewyrobionego) klienta, domagają się wsparcia od instytucji, które zakłócają ich autonomię. Pragną, aby dystrybutor handlowy – podmiot ściśle rynkowy – zaczął działać poza swoim zwyczajnym trybem, zwiększając widoczność dzieł mało dochodowych, państwo zaś uznało za „moralne i wychowawcze” ich promowanie. To, że decyzje nabywców książek o ich kupnie nie wystarczą, bo „czytelnictwo jest niskie”, a Polacy są niekulturalni, wydaje się oczywistością. Żyjemy w świecie Baudelaire’a, który stwierdzał wyraźnie: „Co do pisarzy, ich nagroda leży w uznaniu ze strony im równych”.
Między równymi, czyli innymi pisarzami, a nieczytającymi czytelnikami są jednak pośrednicy: wydawcy, jurorzy zasiadający w kapitułach nagród, recenzenci. Ich aktywność sprawia, że za twórców wartościowego dzieła uważają się ci pisarze, których oprócz pochwał od kolegów po piórze spotkały pewne gesty: zostali przyjęci do publikacji przez duże wydawnictwa, dostali dobre recenzje w branżowych mediach albo nominacje do branżowych nagród. Często jednak eksperci rynku sztuki zaczynają analizować i namaszczać autora dopiero wówczas, gdy oznaki popularności na rynku i poziom sprzedaży stają się nie do pominięcia – w ten sposób Zygmunt Miłoszewski dostał Paszport „Polityki” dziesięć lat po opublikowaniu swojej pierwszej powieści. W czasach Baudelaire’a twórcy należący do bohemy czuli się zobowiązani do demonstrowania dystansu wobec tych wybitnie mieszczańskich pośredników. Dziś to się zmieniło i jak desperacko doceniana jest rola eksperta od literatury, przekonał nas w zeszłym roku skandal z udziałem Kingi Dunin i Ignacego Karpowicza.
Nie istnieje etat pisarza
Uzależnianie literatury od osób decydujących o publikacji, nominacji albo recenzji przy odcinaniu jej od rzeczywistych odbiorców sytuuje ją blisko obszaru humanistycznej twórczości naukowej, w którym poza skomplikowanym systemem uznania i rekomendacji, kluczowe jest finansowanie wolnego czasu twórcy. Być może marzenie o tym, że urzędnik albo ekspert uwolni go od nieznającego się na sztuce klienta i zapewni swobodę twórczą, to tęsknota do poprzedniej epoki, w której urzędnicy państwowi płacili pensje „swoim” pisarzom niezależnie od poziomu sprzedaży ich utworów. Po upadku PRL i osłabieniu roli instytucji takich jak ZLP nie ma jednak takiej możliwości, aby autor literatury pięknej dostał gdziekolwiek etat pisarza, a zatem jeśli nie należy do kilkuosobowej grupy otrzymującej wysokie honoraria ze sprzedaży twórczości mieszczanom, musi utrzymywać siebie w inny sposób. Fantazja o autonomii sztuki zakłada jednak, że rzeczywiste źródła utrzymania twórcy są niegodne i powinny pozostać w ukryciu. Niezależnie od tego, czy są przyczyną wstydu (jeżeli pisarza utrzymuje rodzina albo wykonuje „zwykły zawód”, albo jest ghostwriterem bulwarowych gatunków literackich), czy dumy (jeżeli jest nauczycielem, dziennikarzem, tłumaczem), nie wypada ich pokazywać. Widoczna bowiem powinna być tylko prawdziwa twórczość. Zapewne trzeba uprawiać dopiero sztukę krytyczną, żeby przyznawać, jak Anna Baumgart, że zarabia się, prowadząc knajpę.
Twardoch nie jest artystą krytycznym, jest za to autorem znanej powieści o bon vivancie, kobieciarzu i morfiniście, który chciałby żyć poza historią, ale – tak jak artysta uciekający przed rynkiem – nie może tego zrobić. I ostentacyjnie nie ucieka. Swoją obciachową fotką wprowadza wszystkich tęskniących za autonomią artysty w sam środek polskiego postkapitalizmu, bez protestanckiego fundamentu i bez długiej tradycji kształtowania się mieszczaństwa, gdzie aspirujący pragną nie tyle ciężko pracować na swój habitus, ile mieć i pokazywać rzeczy kojarzące się z ich wymarzoną pozycją – od ciuchów i samochodów sugerujących przynależność do klasy, która nie musi martwić się o środki utrzymania, po egzemplarze książek oznaczające przynależność do inteligencji. W tym świecie pozy przy mercedesie i z „Morfiną” na nocnym stoliku istotowo nie różnią się od siebie.