Polskim politykom nie brakuje poczucia humoru. Wrześniowe referendum prezydenta Komorowskiego powoli zamienia się w ponadpartyjny figiel. Platforma Obywatelska właśnie unieważniła sens jednego z trzech pytań (o orzekanie na korzyść podatników). PiS wesoło dorzuca propozycje kolejnych pytań do obywateli, które, przyjmując ostateczny kształt, zapewne nie zmieściłyby się na kartce w formacie A4.

Wszyscy zaś wylewają krokodyle łzy nad kosztami referendum – milionami złotych, które można byłoby przeznaczyć na inne, oczywiście szlachetne cele. Ostatecznie największym zwolennikiem demokracji bezpośredniej w Polsce okazuje się niezmordowany muzyk rockowy Paweł Kukiz, którego obecność na politycznej scenie staje się zjawiskiem samym w sobie.

Problem z jesiennym referendum nie wynika jedynie z niefortunnej zagrywki Komorowskiego. Zawodowi politycy zwykle nie lubią demokracji bezpośredniej. Jak to – dyletanci mieliby wypowiadać się w poważnych sprawach?! Przy tym polskie referenda mają historię zupełnie szaloną. Pierwsze takie głosowanie (1946) zostało sfałszowane. Drugie, dotyczące reanimacji gospodarki PRL (1987), okazało się kompletną klapą (jakkolwiek „Dziennik Telewizyjny” jeszcze w czasie trwania pędził lud do urn).

W czasach III RP Polacy stopniowo oswajali się z tą formą wyrażania opinii i współudziału w życiu politycznym. W 1996 r. urządzono od razu „podwójne” referendum, dotyczące prywatyzacji i uwłaszczenia Polaków. Wzięło w nim udział ponad 30 proc. uprawnionych. W następnym, gdy pytano o przyjęcie nowej konstytucji z 1997 r., frekwencja wyniosła już ponad 40 proc. Wreszcie w referendum poświęconym akcesji Polski do Unii Europejskiej zdecydowanie przebito sufit „niezainteresowania” – do urn udało się bowiem blisko 60 proc. uprawnionych. I na tym… koniec.

Przyszedł czas profesjonalizacji polskiej polityki, która – mimochodem – odwraca się plecami do obywateli. Z punktu widzenia przeciętnego Kowalskiego, ważne decyzje podejmowane są hen daleko na szczytach władzy. Jego zdania między wyborami w sumie nikt nie jest ciekawy. Sondaże opinii publicznej to tylko wygodny substytut demokracji bezpośredniej. Właśnie – substytut. Teoretycznie bowiem lud pytamy o zdanie nieustannie. Praktycznie to jednak nie to samo, co wyjście z domu i decyzje przy urnach. To prawdopodobieństwo, ale nie pewność co do decyzji Polaków. Już choćby różnice pomiędzy sondażowymi prognozami a wynikami ostatnich wyborów powinny nas uczyć pokory.

Dodatkowym „demotywatorem” jest nasza konstytucja. „Jeżeli w referendum ogólnokrajowym wzięło udział więcej niż połowa uprawnionych do głosowania, wynik referendum jest wiążący” – pięknie głosi ustawa zasadnicza (art. 125 ust. 3). Wszyscy są święcie przekonani, że w normalnych warunkach ten pułap pozostaje praktycznie poza naszym zasięgiem. Utrwalanie się nawyku uczestniczenia w życiu politycznym – za pomocą instrumentów demokracji bezpośredniej – zostało tym samym przerwane. Do tego dokłada się także zjawisko torpedowania przez parlament obywatelskich inicjatyw ustawodawczych.

Obrzydzanie Polakom demokracji bezpośredniej jest na dłuższą metę kompletnie nieodpowiedzialne. Nasz stosunek do własnego państwa i prawa pozostaje (powiedzmy eufemistycznie) problematyczny. Nasze tradycje demokratyczne przez większą część XX w. były niemal żadne. W połowie 2015 r. rozwój sytuacji politycznej w kraju oceniamy źle (patrz: poprzedni felieton). W XXI w. – w dobie mediów społecznościowych, gdy obywatele na gorąco dzielą się swoim zdaniem o politykach na swoich „wallach”, zaś zawodowi politycy obracają referendum w żart – warto może czasem pomyśleć, kto na polskiej scenie politycznej będzie śmiać się ostatni.