Podobno MEN forsował pomysł już od 2011 r., ale dopiero teraz zdobył on uznanie. Pokrótce chodzi o to, żeby przystosować istniejące przedszkola do przyjmowania dwulatków, dla których zabrakło miejsca w żłobkach. To efekt szukania na gwałt rozwiązania wobec porażki, jaką okazała się ustawa żłobkowa, i wielu gorzkich słów zawartych w ogłoszonym przed kilkoma dniami raporcie Najwyższej Izby Kontroli, w którym NIK mocno krytykuje politykę prorodzinną państwa, a raczej jej brak.

Brak też w Polsce państwowych żłobków. I choć jak grzyby po deszczu mnożą się placówki prywatne, przynajmniej w dużych miastach, nie każdego stać na wydatek minimum 700 zł miesięcznie za codzienny, kilkugodzinny pobyt dziecka w placówce. Stąd pomysł na wpuszczenie dwulatków do przedszkoli, choć według obecnie obowiązujących przepisów do przedszkola może trafić tylko dziecko, które ukończyło trzy lata. Ale sytuacja jest dynamiczna, żłobków brakuje, tymczasem przedszkola pustoszeją, odkąd sześciolatki poszły do szkół. Przyroda nie lubi próżni, a przecież nikt nie chce zwolnień wśród przedszkolnego ciała pedagogicznego. Zatem pomysł, który w teorii ma pomóc rodzicom, w praktyce może uratować system.

Tyle że przepaść między dwulatkiem a trzylatkiem jest gigantyczna. Dwulatek biega zwykle w pieluszce i jest dopiero przed tzw. treningiem czystości, czyli poznaniem funkcji nocnika. Zwykle nie mówi lub mówi niewiele. Jego zdolności manualne i motoryczne są na niższym – choć lepiej brzmi „innym” – poziomie niż trzylatka, z którym można się już wdać w dyskusję o właśnie przeczytanej książeczce. Każda z tych grup wymaga innych zajęć i uwagi ze strony opiekunów, innych zabaw i zabawek, krótko mówiąc – innego podejścia. Dodatkowo dwulatki wchodzą w okres buntu, często potrzebują wsparcia emocjonalnego i większego zrozumienia. Czy dostaną to wszystko w przedszkolu?

Ministerstwo zapewnia, że wprowadzenie dwulatków to propozycja dobrowolna i rodzice nie muszą z niej korzystać. Poza tym będzie to możliwe dopiero wtedy, gdy przedszkola zostaną odpowiednio przystosowane. Niestety nikt nie mówi szczegółowo, na czym to przystosowanie miałoby polegać. Czy na wyodrębnieniu sal dla dwulatków, dodatkowym przeszkoleniu kadry, a może nauczeniu opiekunów zmiany pieluszek? Tymczasem dla samych dzieci zmiana systemowa może okazać się prawdziwym szokiem. Coraz częściej słychać głosy ze strony psychologów dziecięcych, że ten wiek jest wyjątkowo trudny w rozwoju dziecka i dobrze, by miało możliwość przeżyć go w gronie rodzinnym, a nie w placówce, gdzie szanse, że ktoś bardziej zainteresuje się dzieckiem, są znikome.

MEN zapewnia, że wprowadzenie dwulatków do przedszkoli będzie możliwe dopiero wtedy, gdy placówki zostaną odpowiednio przystosowane. Niestety, nikt nie mówi szczegółowo, na czym to przystosowanie miałoby polegać. | Katarzyna Kazimierowska

Coraz częściej także powtarza się, że dziecko do lat trzech najlepiej rozwija się w domu, w towarzystwie najbliższych. To ideał, bo w rzeczywistości niewiele młodych matek może sobie pozwolić na luksus pozostania w domu czy oddania dziecka pod opiekę dziadków lub zaufanej niani. Tym niemniej rozwiązanie, które proponuje MEN, wydaje się doraźnym działaniem w reakcji na alarmującą sytuację i nieprzemyślanym o tyle, że za chwilę mamy wybory, a coś przecież trzeba dać tym wyborcom, którzy ogromną część domowego budżetu wydają na prywatny żłobek czy opiekunkę do dziecka.

Właśnie takie – przygodne – działania w swoim raporcie krytykuje Najwyższa Izba Kontroli. Już na wstępie czytamy: „W ocenie NIK państwo polskie nie wypracowało całościowej i długofalowej polityki rodzinnej, koncentrując działania na doraźnie wprowadzanych rozwiązaniach, bez zapewnienia odpowiedniej koordynacji. Nie zostały określone ramy polityki rodzinnej oraz nie sprecyzowano jej celów i powiązanych z nimi działań. Brakuje również systemowej analizy osiąganych efektów w powiązaniu z ponoszonymi nakładami”.

Za to dalej pojawiają się kluczowe dla nas – rodziców i obywateli – słowa: „Od dłuższego czasu nie powstała rządowa koncepcja, która ujmowałaby w sposób całościowy i długofalowy politykę rodzinną państwa. Nie ma jednego kompleksowego opracowania, określającego strategiczne cele tej polityki i opisującego niezbędne narzędzia do ich osiągnięcia. Zagadnienia polityki prorodzinnej rozproszone są w wielu odrębnych dokumentach strategicznych. Wszystkie przedstawiają politykę rodziną jako priorytet, ale żaden nie traktuje jej całościowo. Brak koordynacji i kompleksowego planowania działań państwa na rzecz rodziny sprawiły np., że doszło do osobliwej sytuacji: do 2012 r. wspieranie rodziny było jednym z trzech zadań priorytetowych, wskazanych w Wieloletnim Planie Finansowym Państwa. Usunięto je spośród zadań priorytetowych w roku 2013 – ogłoszonym Rokiem Rodzin”.

Proszę wybaczyć obszerne cytaty, ale ja tego lepiej nie oddam. Wobec powyższych słów trudno potraktować najnowszą propozycję MEN-u jako coś więcej niż działanie doraźne, zwłaszcza że nie ma jeszcze żadnego pilotażowego programu, który mógłby nam coś więcej o tym „eksperymencie” powiedzieć. Mówimy o naszych dzieciach, o kolejnym pokoleniu, na które takie systemowe działanie, mające przede wszystkim uratować tenże system, może mieć gigantyczny wpływ.

Zdaję sobie sprawę, że brzmię – a raczej grzmię – tu niczym państwo Elbanowscy, ale zaczyna mnie przerażać ta nieprzemyślana doraźność działań. Chciałabym myśleć, że państwo polskie ma na względzie nie dobro systemu, a swoich obywateli. Tymczasem zbliżają się wybory i im bardziej liczba obietnic bez pokrycia i absurdalnych pomysłów rośnie, tym większy strach przed oddaniem w nich głosu.