W krakowskiej kawiarni „Czuły barbarzyńca” odbył się niedawno literacki performance. Wydarzenie rozgrywało się w bramie kamienicy i miało – przynajmniej w swoim zamierzeniu – upamiętniać postać pewnego tragicznie zmarłego lokalnego poety. Przy wtórze improwizowanej na żywo muzyki ubrani w białe pidżamy uczestnicy odczytywali wiersze jego autorstwa. A raczej deklamowali. Ich czytanie z klimatem tekstów nieobecnego bohatera nie miało bowiem wiele wspólnego – jego bezpardonowa, odważna twórczość została, niestety, sprowadzona do romantycznej tromtadracji jakiegoś natchnionego, pryszczatego młokosa.

Dziwne, ambiwalentne uczucie. Pomyślałem, że z jednej strony organizatorom wydarzenia należy się szczera piątka – z tego względu, iż podobnych eventów, poświęconych twórcom młodym, ze świecą szukać. W Polsce poezja, przynajmniej w szerszym kontekście społecznym, funkcjonuje jak szara, kościelna myszka, wystawiającej swój pyszczek wstydliwie, z uniżeniem. Zapytajcie sami siebie: kiedy ostatnio czytaliście jakiś wiersz?

Dlatego też każde takie działanie należy wspierać i promować. Z drugiej jednak strony uczestnicy performance’u potraktowali ten – żywy przecież i pełen energii – dyskurs poetycki instrumentalnie, bez wyczucia. Zupełnie jakby po niebie krążył jakiś złowrogi potwór, rzucający na najnowszą poezję długi cień, niepozwalający wybrzmieć jej z należytą siłą. Skąd on pochodzi? Dlaczego twórczość młodego, zbuntowanego autora, jeśli już w ogóle wybrzmiewa, to w anachronicznym rejestrze uniesienia, jakiejś nieznośnej, tak bardzo nieadekwatnej podniosłości? Skąd biorą się te nieporozumienia? Czy poezja już zawsze będzie automatycznie kojarzona z uduchowionym trubadurem w tweedowym kaszkiecie i wypranych sztruksach, tworem traktowanym przez „poważnych” ludzi protekcjonalnie, jako nieszkodliwa anegdotka?

Nie powinno tak być. Mam wrażenie, że w liryce od lat dzieje się o wiele więcej ciekawych rzeczy niż w prozie i nie jestem w tym stanowisku odosobniony. Należałoby się zastanowić, dlaczego mimo wszystko poezja w Polsce ma status tak niepewny i pomniejszy. Słowem: dlaczego, chociaż tak prężna i ciekawa, istnieje dziś na absolutnym marginesie wszelkiej kulturowej działalności.

W sprawie nieporozumień

Czesław Miłosz wyrokował kiedyś, iż społeczna izolacja poetów wynika między innymi z tego, że w swojej twórczości odwrócili się od rzeczywistości i skierowali w stronę alienujących poszukiwań formalnych. Zamiast opisywać otaczający ich świat, postawili na język – chłodny, zamknięty, zawieszony w społecznej pustce; zamiast pisać o uczuciach, postanowili eksponować wewnątrztekstowe sprzeczności. Zamiast poruszać, zaczęli wyłącznie konsternować i zbijać z tropu. Nic zatem dziwnego, ciągnął Noblista, iż w ramach tak radykalnego zerwania ze światem poezja znalazła się na marginesie działalności kulturowej. Winę za taki stan rzeczy ponoszą sami autorzy. To przez ich odklejenie od rzeczywistości liryka utraciła możliwość kształtowania świadomości społecznej i aktywnego uczestnictwa w życiu zbiorowym, wzbudzając zainteresowanie głównie na campusach uniwersytetów, w oderwanych od życia rozprawach literaturoznawczych. Temu poglądowi – wypowiedzianemu już ponad dwadzieścia lat temu – całkiem niedawno dał posłuch Andrzej Franaszek w głośnym tekście „Dlaczego nikt nie lubi nowej poezji”, inicjującym jedną z najgłośniejszych dyskusji literackich ostatnich lat. Dlaczego zatem – według krakowskiego krytyka – nikt nie lubi nowej poezji? Ano dlatego że nie umożliwia ona czytelnikowi wzruszenia, nie poświadcza prawdy egzystencji, nie pielęgnuje wspólnoty doświadczeń; zamiast tego oferuje jedynie „słowne konstrukcje całkowicie obojętne na nasz pot, łzy, tętnienie krwi”. Krótko: nie ma w niej człowieka, jest tylko język, „lingwistyczny upiór każący bez końca opukiwać, przeglądać, smarować językowy mechanizm”. Bang!

Takie stanowisko jest możliwe wyłącznie wtedy, gdy na siłę utrzymujemy przy życiu starą, zupełnie niefunkcjonalną i przezwyciężoną już dychotomię poetyki języka i poetyki doświadczenia, która pomiędzy tymi dwoma członami – językiem i światem – nie uznaje żadnej szczeliny czy sfery pośredniej. Ta opozycja stawia poezji nieprzekraczalne granice: jesteśmy albo w języku (i wtedy wpadamy w lingwistyczną pułapkę, grę ironii oraz hermetyczność), albo w świecie (i wtedy wzruszamy czytelnika, a nasza twórczość jest prawdziwa, „czysta”). Tyle, żadnych wątpliwości, żadnej problematyzacji. Skrójmy literacki horyzont na miarę własnego intelektualnego zacietrzewienia! Tymczasem, jak pisała Maja Staśko, „żadna poezja nie jest po prostu językowa, żadna też nie ma bezpośredniego wglądu w rzeczywistość”. Otóż to. Totalizujące przekonanie o osobności tych sfer oraz ich wzajemnej izolacji jest nie tylko pozbawione rzeczywistej mocy poznawczej, lecz także przede wszystkim szkodzi samej poezji. Tekst Franaszka, jakkolwiek szeroko krytykowany – zarówno z prawej, jak i lewej strony – wyrządził najnowszej liryce wiele krzywdy. Model czytania, jaki zaproponował biografista Miłosza, jest błędny, gdyż uprzywilejowuje głęboko anachroniczne przekonanie o poezji przejrzystej, ponadczasowej i uniwersalnej, a samych poetów stawia w roli moralnych autorytetów, co z dzisiejszej – ponowoczesnej – perspektywy po prostu nie działa. Nie może działać, ponieważ żyjemy w połowie drugiej dekady XXI w., w czasie zasadniczego rozmycia ustalonych wcześniej wyraźnych granic. Wielu twierdzi, że nie istnieje coś takiego jak wartość absolutna, ponadczasowa idea czy niepodważalna prawda, tak samo jak nie istnieje jakaś jedna opowieść o poezji czy prozie. Tego ostatniego Franaszek nie chce przyjąć do wiadomości. Wszystko podlega nieuchronnie kulturowej negocjacji oraz problematyzacji.

Ze swoją negatywną koncepcją „poezji niezrozumiałej” Miłosz i Franaszek sytuują się w polu tego, co już ponad sto lat temu Fryderyk Nietzsche nazwał „filologią reaktywną”, do której to – w celu wyjaśnieniu wielu nieporozumień – być może warto się w tym miejscu pokrótce odwołać. Zakłada ona, iż to odbiorca stanowi miarę sensowności tekstu; jako jedyny jest w stanie zawłaszczać i arbitralnie podporządkowywać sobie znaczenia, by następnie sprowadzać je do własnego słownika pojęć. Takiej perspektywie – nieodmiennie totalizującej – Nietzsche przeciwstawia ideę języka „prawdziwie aktywnego”, uprzywilejowującego samego nadawcę, „tego, kto mówi”, rozumianego jako specyficzna instancja wewnątrztekstowa. Najważniejsza staje się tutaj idiomatyczność i niepodległość samego głosu, możliwości, jakie oferuje, furtki, które dla czytelnika otwiera. Takim językiem – niejako fundującym nowe kategorie, oferującym odmienne sposoby myślenia, a wreszcie przezwyciężającym percepcyjny automatyzm – jest właśnie poezja. Zamiast utwierdzać czytelnika w wygodnej, inercyjnej pozycji, nagina go i narzuca własne systemy – zawsze niepełnych, ale to tym lepiej – sensów, ustanawia innowacyjne warunki komunikacji. Chodziłoby zatem, powiada Nietzsche, o moc wynajdywania nowych pojęć, odmiennych sposobów doświadczania rzeczywistości, o „niesamowitość”, znaczeniową nieoczywistość. To siła nowej poezji, jej cecha charakterystyczna, nie wada. Wiersz autorstwa Kamila Brewińskiego w zwięzły sposób wypowiada tę intuicję:

nie ma co się strofować wystarczy zaznaczyć
że Puszkin w takich chwilach biegał po mieszkaniu

nie ma się co strofować wystarczy zaznaczyć
że samochodzik buggy potracił O’Harę

nie ma się co strofować wystarczy się zgodzić
że język polskiej poezji jest w ciągłym ruchu

(„Zanim”)

Tymczasem „niezrozumialstwo”, o które Miłosz (wespół z Franaszkiem) oskarżał współczesną poezję, wynika z anachronicznego przekonania o tym, że w akcie lektury wiersze należy przede wszystkim „rozumieć”, czyli odczytywać w zgodzie z jakimś z góry wyznaczonym scenariuszem. Poezja musi być czytelna, przejrzysta – powinna być obliczalna, powinna otwierać furtkę pomiędzy czytelnikiem a światem, zmniejszać dzielący ich dystans w imię wielkich, ponadczasowych wartości. W innym wypadku – szczególnie kiedy odwraca się od „zamysłu etycznego” lub ze względów formalnych stawia interpretacyjny opór – po prostu nie zasługuje na swoje miano. Jest jednak inaczej, i nie chodzi tu tylko o odrobienie zadania domowego z dekonstrukcji. Jak swego czasu przenikliwie zauważył Wojciech Bonowicz, poezja „niezrozumiała” wcale „nie niszczy języka, przeciwnie, utrzymuje go w ruchu, zapobiega zwapnieniom, petryfikacji”, a jej wysiłek dąży do „demontażu pewnej iluzji: iluzji trwałego znaczenia, «utwardzonego» w języku. Znaczenia nie należy przyjmować na wiarę. Należy je nieustannie sprawdzać”. Nowa poezja przeciwstawia się tradycyjnym scenariuszom lektury, przełamuje zastane dykcje i w ich miejsce ustanawia nowe, funkcjonujące w odmiennych kontekstach. Nie chodzi w niej zatem o arbitralną nieczytelność, a raczej o sugestię, że czytać można wielorako, na różne sposoby, przy użyciu wielu kluczy, z których każdy – przez swoją jednostkowość – jest niepowtarzalny i wyjątkowy.

W stronę dialogu

Poezja eksplikacyjna – wielka, wyjaśniająca, ucząca, zwracająca się do czytelnika ex cathedra, z wyżyny „wielkich humanistycznych prawd” – została zastąpiona dziś przez poezję – owszem – trudną, nieoczywistą, ale przez to właśnie otwartą i nastawioną na interakcję, na ciągłe negocjowanie sensu. Nic dziwnego, iż to właśnie Warszawscy Neolingwiści wyznali w swoim manifeście: „wybieramy dialog zamiast dekalogu”. Jako taka nowa poezja odzwierciedla dynamikę naszych czasów: rezygnując z doniosłego, „misyjnego” przesłania, komunikuje egzystencjalne rozproszenie, zdaje sprawę z wątłości pozornie stabilnych znaczeń. Robi to jednak w sposób afirmatywny, pozbawiony taniego sentymentalizmu i tęsknoty za jakimś wielkim – bezpowrotnie utraconym – sensem, tak jak chociażby w krótkim, nieco humorystycznym tekście krakowskiego poety Tomasza Pułki:

przyjmować i odrzucać idee
jak aport psu

Wiersz nosi znamienny tytuł: „Życie”. Co komunikuje? W skrócie można byłoby powiedzieć, że z gruntu ponowoczesną procesualność egzystencji, egzystencji w punkcie wyjścia tragicznej, ale jednocześnie otwartej na ciągle odnawialne źródła sensów. Czyni to jednak bez eskapistycznego zacięcia czy apokaliptycznego tonu – poezja Tomka Pułki rozgrywa się raczej w rejestrze spontanicznej zgrywy i nieustającej gry, prowadzonej zarówno z czytelnikiem, jak i z samym sobą. Nade wszystko chodzi o energię, żywioł, wrażenie. To teksty, które o otaczającym nas świecie mówią coś istotnego.

Parafrazując pewnego badacza: inna – aktualna, ważna i ciekawa – liryka naprawdę jest możliwa. Rozpoznania Franaszka, pragnącego zamknąć współczesną praktykę pisarską młodych twórców w poręcznej, wykluczającej dychotomii, mają niewiele wspólnego z tym, co rzeczywiście dzieje się dzisiaj w młodej poezji. Swoją drogą, to dość znamienne, że w swoim tekście krakowski literaturoznawca tak naprawdę nie zwraca się w jej kierunku. Zastanawiam się, czy Franaszek w ogóle kojarzy kogoś takiego jak Tomek Pułka, nie wspominając już o innych młodych twórcach. Najpewniej nie. Po co bowiem zadawać sobie trud lektury jakichś młodzików, skoro o wiele wygodniej jest dyletancko skwitować: „całe zastępy twórców porzuciły pisanie o człowieku na rzecz pisania o języku, na rzecz wynalazczości, ironicznej parodii, gry…”. Nie ma w tym stwierdzeniu żadnej rzeczywistej treści, żadnych konkretów. Co mają oznaczać całe zastępy? Do czego odsyłać? Nie wiadomo. Ale problem mamy z głowy, ponieważ – koniec końców – i tak owe zagadkowe zastępy porzuciły pisanie o człowieku. Pozamiatane, możemy spokojnie powrócić do Miłosza. Albo Herberta. Oczywiście w postawie wyprostowanej, w splendorze moralnego zwycięstwa.

W kontekście Wielkich Mistrzów

To ludzie nie z tego świata: należą do przeszłości. Trzeba to jasno wypowiedzieć. Istnieją głównie na użytek instytucjonalny, w ramach tak zwanego medialnego dyskursu o liryce i, niestety, nadal zasilają społeczne wyobrażenie o jej istocie. Figura „Wielkiej Poezji” Noblistów i Noblistek ma jednak niewiele wspólnego z dzisiejszą rzeczywistością. Działa raczej na niekorzyść najnowszej liryki, gdyż rzuca na nią długi cień. „Wielkość” krąży na kształt posępnego widma i w perspektywie szerszego odbioru społecznego paraliżuje najnowszą twórczość literacką, nie pozwala jej zaistnieć. Przenikliwie i jak zwykle radykalnie mówił o tym niegdyś wspomniany już Tomek Pułka.

Wiąże się to z jednym podstawowym faktem. Otóż mniej więcej od początku lat 90. zaczęła postępować zasadnicza dehierarchizacja sceny poetyckiej. Literatura, dotąd mocno zaangażowana w „odkupienie moralne” uciśnionego społeczeństwa, wyciszyła się i sprowadziła do obszaru jednostkowej ekspresji. Nowe poetyki, jakkolwiek ożywcze, nie zdołały utworzyć żadnej spójnej, hegemonicznej narracji – jako takie stanowiły osobne, pojedyncze głosy, które nie złożyły się w żadną większą całość. Wraz z powstaniem takich fenomenów jak „bruLion” (autorzy urodzeni w latach 60.) czy „dzieci gorszej koniunktury” (roczniki siedemdziesiąte) z pewnością skończyła się pewna opowieść o polskiej poezji i zaczęła inna, skromniejsza, wyciszona, funkcjonująca odtąd w zmienionej, nowej przestrzeni odbiorczej. Poeci – w lwiej części – zamknęli się bowiem w obszarze własnej egzystencji. Paradygmat romantyczny, określający ideowy etos pisarza w dobie PRL-u, został zastąpiony przez zasadniczo (po)nowoczesną estetykę rozproszenia; jej stawką nie było już wypowiedzenie jakiejkolwiek prawdy o rzeczywistości (liryka na własne życzenie utraciła tę moc bezpowrotnie), a raczej relacjonowanie trudów i absurdów codziennej egzystencji bądź własnych potyczek z samą materią języka. Języka, trzeba dodać, zawsze niepewnego, nieprzejrzystego, niedoskonałego. Znamienne w tym kontekście wydają się słowa Jana Sowy, który swego czasu w jednym z programowych dla roczników siedemdziesiątych tekście „Dezerterzy społeczeństwa konsumpcji” wypowiadał się na temat i w imieniu swoich rówieśników: „Mamy wolność, jednak nie kierują już nami żadne ideały. Zawieszenie, w jakim się znaleźliśmy, to nie tylko zawieszenie ekonomiczne, ale ideologiczne. To zawieszenie w banale wolności”.

Tej – zasadniczej – zmianie paradygmatu twórczego nie towarzyszyła jednak żadna szersza zmiana czytelniczej percepcji, przy czym winę za taki stan rzeczy ponosi raczej instytucjonalna machina, ślepo lansująca „sprawdzone”, prestiżowe nazwiska. Przesunięcia dokonały się tylko po jednej ze stron. Podczas gdy poeci zrezygnowali z aktywnego komentowania rzeczywistości społecznej na rzecz dociekań prywatnych, odbiór ich twórczości ciągle funkcjonował w szerszym kontekście społecznego zaangażowania. Chociaż w praktyce pisarskiej figura „twórcy” jako strażnika „etycznego kodeksu” stała się mitem, w polu szerszej recepcji nadal była żywa. Na poezję, określaną raczej przez „rozproszone pierwiastki, czynniki ludzkie, idiomy”, wciąż spoglądano przez pryzmat Wielkich Mistrzów, których wpływ w sposób decydujący określił jej społeczne wyobrażenie. W dużej mierze – przy wtórze mainstreamowych mediów – tak pozostało do dziś. Przywołany wcześniej Franaszek jest tego najlepszym przykładem: niezdolny do wyjścia poza horyzont wyznaczony przez klasyków utrzymuje przy życiu głęboko negatywną perspektywę odbiorczą zorientowaną na przeszłość. Zamiast afirmacji wybiera aprioryczną negację, zamiast czytelniczej otwartości – intelektualny defetyzm.

Tymczasem w praktyce literackiej dzisiejszych dwudziestolatków klasycy pokroju Miłosza, Herberta czy Szymborskiej najczęściej nie stanowią żadnego punktu odniesienia, a jeśli już, to zazwyczaj na zasadzie odwołania zdecydowanie negatywnego i ironicznego. Dzieje się tak chociażby w przypadku tekstu Macieja Taranka, zatytułowanego „Wiersz dla Andrzeja Franaszka”:

gdybym mówił językami laptopów i smartfonów,
a człowieczeństwa klasycystów bym nie znał,
byłbym jak #hasztag brzęczący, error 404.
gdybym nawet login do ludzkich umysłów znał,
a przez gąszcz linków, m@łp i ciasteczek
nie przedarł się, byłbym jak hasło
do pustych serc brzmiący: łza01.
poezja wzruszająca jest
dla ludzkich umysłów i serc,
poezja pocieszeniem jest
dla ludzkiego smutku i łez,
poezja wytchnieniem jest
gdy na ludzi pada deszcz.
poezja jest miłoszem,
gdy byłem miłoszem,
mówiłem jak miłosz,
czułem jak miłosz,
myślałem jak miłosz,
a kochałem jak miłość.

login: miłość
hasło: łza01

Trzeba zauważyć: to doraźna interwencja dotycząca trwającego się sporu, ale także szersza wypowiedź metaliteracka wyrażająca wprost generacyjne przeczucia: klasycy niewiele mogą nam powiedzieć o naszej rzeczywistości, to my musimy ją sobie jakoś znacząco przywłaszczyć, nikt nie zrobi tego za nas. Dawne formuły opowiadania się wyczerpały, język Mistrzów nie może zaoferować nam niczego nowego, poeta nie jest już TYM poetą, nie ma powrotu do wielkich narracji. Poezja nie oferuje żadnego zbawienia, nie podsuwa gotowych rozwiązań, nie stoi w miejscu jakiegoś nieuchwytnego „ponad”. Może – i w tym tkwi jej szansa – celebrować własną pojedynczość, egzystencjalne rozproszenie, również (a być może przede wszystkim) na poziomie języka. W przedmowie do swojego zbioru „Repetytorium” Maciej Taranek pisał: „Jeśli twój wiersz nie ocala narodów ani ludzi, to się w twoim wierszu dzieje”.

Nowa poezja wywodzi się nie z inspiracji Wielkich Mistrzów, a raczej krytycznej relektury twórców debiutujących we wczesnych latach 90., takich jak Marcin Świetlicki, Andrzej Sosnowski czy nawet Roman Honet, lub tych o dekadę młodszych, wyznaczających dziś to, co w obiegu krytycznym nazywa się dość ogólnie „poezją zaangażowaną”, reprezentowaną przez chociażby Szczepana Kopyta, Kirę Pietrek czy Konrada Górę. Jest dokładnie tak, jak wskazywała Maja Staśko [http://www.ha.art.pl/projekty/felietony/4016-porozumialcy-o-nowej-poezji-cz-2]: „W 1993 (Andrzej Sosnowski – K.S) ogłosił manifest «Apel poległych (o poezji naiwnej i sentymentalnej w Polsce)», w którym odrzucił jakiekolwiek podporządkowanie literatury – nie tylko rzeczywistości (naiwność Nowej Fali), ale i autorskiej podmiotowości czy reprezentacji przez subiektywność (sentymentalność Nowej Prywatności i zwłaszcza BruLionu). Referencja wreszcie przestała rządzić literaturą. Literatura wreszcie zaczęła rządzić (się) literaturą. Stąd się wzięliśmy”.

My, czyli dzisiejsi dwudziestolatkowie. Częściej skupieni wokół niszowych, internetowych portali niż szacownych wydawnictw w stylu Biura Literackiego czy A5, portali istniejących na marginesie „naszego małego mainstreamu” (określenie Pawła Kaczmarskiego), a więc niestety zazwyczaj poza zasięgiem „poważnej” debaty. To najczęściej tam, w absolutnej niszy pola literackiego, można spotykać się dziś z największym fermentem i wrzeniem, czego przykładem niech będzie (zataczająca coraz szersze kręgi, to fakt) działalność krakowskiej „Rozdzielczości Chleba” czy powstający właśnie pod redakcją Rafała Różewicza „2Miesięcznik”, internetowe czasopismo „w całości poświęcone pokoleniu transformacji ustrojowej”, które za cel stawia sobie konsolidację dzisiejszych dwudziestolatków i trzydziestolatków.

Consolatio. W kierunku innej opowieści

Jak ujął to wspomniany Rafał Różewicz: „Poezja polska urodzonych w okolicach przełomu jest celem wypraw pojedynczych sond kosmicznych, dopiero zbierających próbki z jej powierzchni”, lecz – dodam już od siebie – te podróże w nieznane wydarzają się coraz częściej, a w niedługim czasie – jestem o tym przekonany – staną się normą. Być może rzeczywiście powstaje jakiś nowy obieg? W każdym razie: trzymam za nas kciuki.