1 sierpnia, w sobotę, weszła w życie długo wyczekiwana – przynajmniej przez większość kobiet – Konwencja Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Długo, bo aż trzy lata od jej podpisania przez polski sejm. Od początku budziła silne emocje, podsycane zwłaszcza przez polityków prawicowych, konserwatywnych publicystów i Kościół. Czyli tak naprawdę przez mężczyzn, czasem popieranych przez kobiecych „żołnierzy” prawicy. Sprzeciw wobec ratyfikacji dokumentu oparto na trzech głównych argumentach. Po pierwsze, dowodzono, że Konwencja nie jest potrzebna, bo w Polsce jest już odpowiednie prawo chroniące kobiety przed przemocą. Po drugie, że nie można pozwolić na to, by państwo ingerowało w święte życie rodziny. Wreszcie po trzecie – istnieje niebezpieczeństwo, że wraz z Konwencją tylnymi drzwiami wejdzie do naszego katolickiego kraju wroga chrześcijaństwu „ideologia gender”.
Do tego ostatniego argumentu się nie odniosę, bo już wielokrotnie na łamach „Kultury Liberalnej” pisałam o tym, co myślę o nawoływaniu Kościoła do zbrojenia się przeciwko ideologii gender. Pierwszy argument, mówiący, że odpowiednie przepisy już mamy, jest nieprawdziwy, ponieważ polskie prawo w kilku miejscach szwankuje. Na przykład przemoc ekonomiczna nie pojawia się w żadnym obszarze związanym z przemocą w rodzinie, mimo że to zjawisko jak najbardziej realne, o którym mówi się coraz więcej. Poza tym polska definicja przemocy w rodzinie nie obejmuje przemocy ze strony byłego męża kobiety – nie jest ona na razie przez prawo polskie w obszarze przemocy w rodzinie chroniona. Wreszcie nadal brakuje możliwości ścigania przestępstwa gwałtu w trybie urzędowym (jest wnioskowy). To tylko kilka przykładów, ale przyznajmy – znaczących (więcej tutaj).
Drugi argument – przeciwko ingerencji państwa w życie rodziny – również nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Sfera rodziny zawsze była upolityczniona i jest coraz bardziej, zwłaszcza gdy pojawiają się – lub przeciwnie: długo nie pojawiają się – dzieci. Wystarczy zacząć od dwóch najbardziej dla prawej strony sceny politycznej drażliwych kwestii, czyli ustawy o aborcji i ustawy o in vitro. Idźmy dalej – objęcie obowiązkiem szkolnym sześciolatków, czy to się rodzicom podoba czy nie; obowiązek szczepienia dzieci; brak edukacji seksualnej, a w jej miejsce więcej godzin religii; urlopy macierzyńskie i zasiłki macierzyńskie; państwowa opieka dzienna nad dziećmi w postaci żłobków i przedszkoli; czy wreszcie zniesiony fundusz alimentacyjny i pozostawienie kosztów opieki i wychowania dzieci na głowie kobiety. Setki państwowych decyzji kształtują życie rodzinne.
Dlatego proszę nie podawać argumentu, że nie życzymy sobie ingerencji państwa przez konwencję antyprzemocową, bo ona może być jedyną deską ratunku dla wielu kobiet uwikłanych w klaustrofobiczne relacje: z jednej strony pan i władca, który pije/bije/rozlicza z każdego wydanego grosza/nie pozwala pójść na studia czy do pracy (skreślić dowolnie), a z drugiej ksiądz, który na kazaniu zachęca – by wzorem Maryi – dźwigać kobiecy krzyż.
W 2005 r. zaczęły wychodzić na jaw przestępstwa seksualne znanego aktora amerykańskiego i komika Billa Cosby’ego. Oskarżany przez dziesiątki kobiet o gwałt – do niczego się nie przyznaje, bagatelizując sprawę, że pewnie chodzi im o pieniądze. Choć przez lata coraz więcej ofiar zbierało się na odwagę, by publicznie powiedzieć o sobie: „zostałam zgwałcona przez Billa Cosby’ego”, nie wywołało to większej reakcji. Dopiero dosadny komentarz jednego z satyryków: „Jesteś gwałcicielem, Cosby”, wywołał skandal i upragnioną reakcję opinii publicznej. Nadal żyjemy w męskim świecie, gdzie mimo dekad feminizmu, dopóki facet nie stanie po stronie kobiety, niewiele ona ugra.
Podobnie w Polsce. Jeśli kobieta w sukience przyjdzie na komendę zgłosić gwałt, prędzej dowie się, że sama jest sobie winna, skoro tak się ubiera, niż rozpocznie procedurę ścigania przestępcy. „Jak wynika z policyjnego poradnika dla kobiet Komendy Powiatowej Policji w Lublinie, kobieta powinna panować nad każdym aspektem wyglądu, zachowania i towarzystwa, by uniknąć sprowokowania ataku” – pisze Zuzanna Ziomecka w Magazynie Świątecznym „Gazety Wyborczej”. Wydawać by się mogło, że średniowiecze mamy za sobą, ale okazuje się, że w Polsce XXI w. mężczyźni to niekontrolujący swoich zachowań i odruchów seksualnych dewianci, dlatego to kobiety muszą uważać, by nie sprowokować ich czerwoną szminką czy zbyt wyzywającą sukienką.
Nic dziwnego, że – jak pisze Fundacja Feminoteka – aż 11 proc. Polaków (w tym policjanci, sędziowie, lekarze) uważa, że coś takiego jak gwałt małżeński w przyrodzie nie występuje.
Okazuje się, że w tym przypadku także potrzeba mężczyzny, żeby coś zaczęło się zmieniać. Informatyk Mateusz Kijowski założył stowarzyszenie Stop Gwałtom, działające na rzecz kobiet i występujące przeciwko kulturze gwałtu. A gwałt ma przecież płeć. I jakoś nikt nie wyśmiewa tej inicjatywy, jak to się dzieje z takimi akcjami, jak Marsz Szmat czy Nazywam się Milion. To cudownie, że niektórzy mężczyźni przyjmują perspektywę kobiecą, by wspólnie budować bezpieczniejszy i zdrowszy świat dla swoich matek, partnerek i dzieci, szkoda, że to wciąż pojedyncze przypadki i szkoda, że w tym świecie kobiety wciąż nie mają takiej siły przebicia i wsparcia. I po to jest ta Konwencja – by sytuację zmienić.