Czy wybitna sztuka może powstawać w chwilach ukontentowania? Wynikać z satysfakcji spełnionego życia? W „Darze” Czesław Miłosz pisał: „Dzień taki szczęśliwy./ Mgła opadła wcześnie, pracowałem w ogrodzie./ Kolibry przystawały nad kwiatem kapryfolium”. Oto dalekowschodnia wrażliwość, która pragnie uchwycić teraźniejszość: obsypaną kwiatami gałązkę, świetlne zajączki na ścianie, okiście. Podobny nastrój odnajduję na wystawie barwnych fotografii Jacquesa-Henri Lartigue’a. Nieomal każde z pokazanych tutaj zdjęć mogłoby pożyczyć tytuł od fowistycznego płótna Matisse’a „Przepych, spokój, rozkosz” (1904). Światło przefiltrowane przez żaluzje maluje pokój w słoneczne pasy. Ta kratownica nakłada się na wzory obrusa i szkocką spódniczkę siedzącej przy stole żony. Wszystko zdaje się tu stworzone dla uciechy oka: uszminkowane usta Florette współgrają z czerwonym motywem zasłony, kraciasta opaska w jej włosach bawi się z blikami na twarzy.
Ta wystawa może niektórych „obrazić” – nie znajdą szczeliny, zadraśnięcia, ziarnka piasku, wokół którego formuje się perła. Jakby Lartigue chciał dowieść, że można tworzyć na jednym oddechu, zachłystując się światem, oddając hołd widzialnemu. Florette wygląda zachwycająco, kiedy z dłońmi dziarsko opartymi na biodrach przystaje przed plażowymi kabinami. Słońce sączy się przez słomkowy daszek, kreśląc cienie, zrymowane z paskami na kolorowych rybaczkach. „Stań tutaj, o właśnie tak” – krzyknął fotograf na widok tej nagłej harmonii. Inne ujęcie: dziewczyna w fantazyjnym czepku z błękitnymi kwiatami opala się na brzegu basenu: ma uśmiech sfinksa, a żadna kropelka nie narusza jej makijażu. Jakby nic nie mogło przerwać tej idylli, nawet wysiłek pływania. Lartigue kocha swoje kobiety i pokazuje to bezwstydnie, niczym świeżo upieczony mąż, który dorwał aparat. Florette w cytrynowej szmizjerce, z koszem kwiatów w tym samym odcieniu: fotograf nie może przepuścić tej okazji, patrzy łakomie, jakby chciał pochłonąć dziewczynę, do dna wypić blask, który wyjaskrawia kolory.
Migawka w oczach
Kiedy Jacques-Henri Lartigue był mały, zaciskał i otwierał powieki, robiąc z oczu migawkę. Fotografował od dziecka, pod nadzorem ojca, a jego pierwsze prace wyrastały z podobnego ducha, w jakim dziś miliony amatorów robią zdjęcia komórką: aby uczcić i zachować dla potomności nową sukienkę, sportowy wyczyn czy rodzinne spotkanie. Dzisiaj fotografia się spospolitowała, ale przed stuleciem pozostawała rozrywką arystokratyczną i wyszukaną, zachęcającą do technicznych eksperymentów.
„Zrujnujesz nas!” – irytowała się matka w 1911 r., kiedy siedemnastoletni Jacques-Henri nosił setki negatywów do profesjonalnego wywołania. Ale właśnie wówczas, kiedy swoje ujęcia zaczął komponować w książki, rozrywkowe pstrykanie przekształciło się w świadomy twórczy proces. Lartigue latami przycinał i przeklejał zdjęcia, redagował albumy i za ich pośrednictwem budował autoportret. Przez większość życia uważał się za malarza, a fotografię uprawiał dla przyjemności. Dopiero w 1963 r. jego młodzieńczymi pracami zachwycił się kurator MoMA, John Szarkowski. Po wystawie w nowojorskim muzeum siedemdziesięcioletni Lartigue rozpoczął spóźnioną karierę: za jej oficjalne ukoronowanie można uznać portret, który w 1974 r. zamówił u niego prezydent Valéry Giscard d’Estaing. Urok fotografii Lartigue’a – w każdym razie ten, który wychwycili jego „odkrywcy” – polegał jednak na pozornej niewinności spojrzenia. Oto nastolatek z dobrego domu utrwalał pikniki, wyścigi, promenady w Lasku Bulońskim oraz latające modele swojego starszego brata, czule i pretensjonalnie nazywanego Zissou.
Życie w kolorze
Paryski Maison Européenne de la Photographie postanowił przybliżyć mniej znany rozdział twórczości Lartigue’a: fotografie kolorowe. Chociaż stanowiły jedną trzecią jego twórczości, nigdy dotąd nie poświęcono im osobnej wystawy. „Już jako dziecko niecierpliwie czekałem na wynalazek autochromów – mówił artysta o technice wprowadzonej przez braci Lumière – ponieważ życie i kolor są dla mnie nierozłączne, uważałem to za coś naturalnego”. Posypanie szklanej płytki kolorowymi ziarenkami skrobi ziemniaczanej pozwalało uzyskać diapozytyw w naturalnych odcieniach, o fakturze podobnej do puentylistycznego obrazu. Autochromy są jakby przodkami slajdów – dzisiaj świetnie się prezentują na ekranie komputera, który je podświetla „od tyłu”. Jedyną niedogodnością był długi, dwu- lub trzysekundowy czas naświetlania, który uniemożliwiał uchwycenie ruchu. W latach 1912–1927 Lartigue wykonał około stu prac w tej technice. Można by nimi ilustrować „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta. Upozowane pod plażowym parasolem przyjaciółki odbijają się w mokrym piasku. Pierwsza żona Lartigue’a, Bibi, w błękitnej sukience siedzi na schodkach z balustradą, przy kwitnącym gazonie. Gdzie indziej pozuje w peniuarze, z bukietem piwonii. Rozsypane jabłka, czerwona od maków łąka: Lartigue chwyta barwy łapczywie, jakby nie mógł się nacieszyć nową zabawą. Oglądając te zdjęcia po latach, przecieramy oczy. Trudno się uwolnić od złudzenia, że w tej epoce świat był czarno-biały i co najwyżej przybierał kolory sepii.
Raj jest wszędzie
Lartigue jest sybarytą: nie ukrywa, jaką przyjemność sprawia mu podkreślająca biust Bibi biała kreacja. Taka scena może rozdrażnić osoby o bardziej bolesnej wrażliwości. Oto świat hodowany w szklarniowych warunkach: cienka porcelana i delikatna cera chroniona rondem modnego kapelusza. Ale nawet jeśli dla kogoś za dużo tu słodyczy, Lartigue’owi nie można zarzucić kłamstwa ani rozpieszczenia. Po wojnie utrzymywał się z malarstwa, na które składały się konwencjonalne portrety i martwa natura. Kiedy przepadł rodzinny majątek, artysta wymienił, jak sam opowiada „kilka płócien na sukienki dla Florette”. W latach 50. po trzydziestu latach przerwy wrócił do kolorowej fotografii (posługiwał się już Leicą i Rolleiflexem). I tym razem skromną egzystencję nadal postrzegał jako piknik, nieustające święto. „Raj nie jest stracony – zapewniał – ponieważ zachwyca mnie każda łączka czy pole maków. Raj jest wszędzie, tylko go nie zauważamy”.
Ta wystawa może niektórych „obrazić”– nie znajdą na niej bowiem szczeliny, zadraśnięcia, ziarnka piasku, wokół którego formuje się perła. | Anna Arno
Muszę przyznać, że „kolorowy Lartigue” trochę mnie zirytował. Poczułam się jak na przydługim slajdowisku z wesela albo egzotycznej wyprawy. Zażenowani swoim monochromatycznym losem goście w głębi ducha zadają sobie pytanie, co mają wspólnego z tą paradą palmowych gajów, orientalnych świątyń oraz stosami pomarańczy. Wstydzą się siebie w konfrontacji z uchwyconym na kliszy czy w pikselach, podretuszowanym szczęściem. „Widzę, jak bardzo kochasz Florette – chciałabym wykrzyknąć – jej szykowne stroje i zgrabną sylwetkę o każdej porze dnia i roku. Zimowy park czy kwitnące śliwy są tylko tłem dla waszego szczęścia. Ale dlaczego tę sielankę rzucasz mi w oczy?”. To prawda, silniejszych przeżyć dostarczają mi zdjęcia Cartier-Bressona, złowione na wstrzymanym oddechu, w chwili krystalizacji. Ale dla uspokojenia nerwów warto rzucić okiem na cień Florette, widziany przez półprzejrzystą tkaninę: w słoneczny dzień akurat rozwieszała pranie. Czy takie szczęście jest niedostępne dla zwykłych śmiertelników? Ależ nie: wystarczy je dostrzec i przyjąć z taką radością, jak to czynił Lartigue.
Wystawa:
„Lartigue. La vie en couleurs”,
Maison Européenne de la Photographie w Paryżu, 24.06–23.08.2015.
Kurator: Martine d’Astier, asystent kuratora: Céleste Hallers.