Zacznijmy od nowego lokatora Pałacu Prezydenckiego, który mimo krótkiego okresu urzędowania, jak najbardziej zasłużył na słowa krytyki. Argumenty jakoby prezydenta Dudę należało jak na razie traktować ulgowo, bo przecież urząd sprawuje zaledwie od kilku dni, są słabe i to co najmniej z kilku powodów. Po pierwsze, pan prezydent w ciągu ponad dwóch miesięcy od czasu zwycięstwa w wyborach przygotowywał się do objęcia urzędu, a ludzie z jego zaplecza mogli śmiało pracować nad ostatecznymi szczegółami złożonych w kampanii wyborczej obietnic. Celowo piszę „ostatecznymi szczegółami”, bo z szacunku dla osoby i urzędu wypada założyć, że wszystkie propozycje dopracowane na poziomie ogólnym były już na etapie kampanii. Po drugie, choć Andrzej Duda faktycznie urząd sprawuje od kilku dni, dodatkowego czasu na szczegółowe zaprezentowanie swoich propozycji wcale się nie domaga, a czasu, który już ma, nie wykorzystuje na pracę nad ustawami, tylko na objazd kraju i podziękowania, których z jakichś powodów nie mógł złożyć zaraz po wyborach. Wreszcie po trzecie – prezydent już doszedł do wniosku, że nie może zrealizować swoich obietnic w obecnym układzie politycznym. Nie wycofuje się z nich zatem i nadal podtrzymuje, że każda z dwóch flagowych zmian, tj. cofnięcie reformy emerytalnej oraz przyznanie dofinansowania w wysokości kilkuset złotych na dziecko, to dobre pomysły.
W rzeczywistości każda z propozycji nowego prezydenta jest nieprzemyślana, z każdej przebija też lekceważący stosunek do obywatela. Niemożność cofnięcia reformy emerytalnej można wytłumaczyć za pomocą kilku zdań: średnio żyjemy o kilkanaście lat dłużej niż ćwierć wieku temu, średnio dłużej pobieramy więc emeryturę, a z drugiej strony – liczba osób pracujących składających się na jednego emeryta maleje. Spełnienie prezydenckiej obietnicy bez podnoszenia składek byłoby zatem możliwe jedynie w dwóch wypadkach – albo poprzez drastyczne obniżenie wysokości świadczeń, albo pozyskanie pieniędzy skądinąd, np. z nowych podatków (np. bankowego albo od sklepów wielkopowierzchniowych) czy poprawienia ściągalności podatków już istniejących.
We wprowadzenie nowych podatków trudno mi uwierzyć, bo przecież prezydent jeszcze w kampanii zapowiadał m.in. podniesienie kwoty wolnej od podatku i obniżenie stawki podatkowej CIT do 15 proc. „dla tych mikroprzedsiębiorców, którzy stworzą co najmniej 3 miejsca pracy”. Podobne obietnice powtarza dziś także Beata Szydło, a postulat wprowadzenia trzeciej, najwyższej stawki PIT zniknął z programu wyborczego koalicji Zjednoczonej Prawicy.
Na drugą metodę podniesienia dochodów państwa, czyli uszczelnienie systemu podatkowego – choć to postulat niewątpliwie słuszny – także nie ma co liczyć. Po pierwsze dlatego, że prezydent nie proponuje żadnych konkretnych kroków, które miałyby ściągalność podatków poprawić, a po drugie dlatego, że inne jego propozycje dają raczej możliwości dalszego rozszczelniania systemu. Należy do nich chociażby postulat zwolnienia nowych firm z podatków do momentu „kiedy zaczną przynosić dochód”. Wiemy skądinąd, że nawet największe światowe korporacje, dzięki kreatywnemu księgowaniu kosztów, nie przynoszą właściwie żadnych dochodów, a w rezultacie wszędzie na świecie płacą niższe podatki. Podobne mechanizmy można też stosować na mniejszą skalę. Propozycja prezydenta stwarza też pole do innych nadużyć – prowadzenia tej samej działalności raz po raz pod szyldem nowej firmy, czy nakłaniania pracowników do zakładania własnych firm, a przez to obniżenia kosztów ich zatrudnienia. Z celem uszczelniania systemu podatkowego niewiele ma to wspólnego.
Ale nawet zakładając, że pieniądze uda się zebrać, bez odpowiedzi pozostaje najważniejsze w tej kwestii pytanie – czy wcześniejsze emerytury to jest właśnie ten cel, na który te dodatkowe miliardy złotych chcemy przeznaczyć? Jaka idea stoi za tą reformą i w jaki sposób przyczyni się ona do „dobrej zmiany” naszego kraju w miejsce nowoczesne, innowacyjne, konkurencyjne czy jakiekolwiek chcemy, żeby ono było? Na to pytanie nie uzyskaliśmy dotąd jasnej odpowiedzi.
Brak pytania o sens reform widać jeszcze wyraźniej w przypadku drugiej propozycji nowej głowy państwa, czyli dofinansowania w wysokości 500 zł miesięcznie przez rok na każde dziecko (w przypadku biednych rodzin) lub (dla wszystkich) na dziecko od drugiego wzwyż. Dlaczego 500 zł? Czy prezydencka propozycja opiera się na badaniach, z których wynika, że właśnie taka suma ulżyłaby znacznie większości polskich rodziców i/lub skłoniłaby je do posiadania kolejnego dziecka? A dlaczego nie 450 lub 600? Czy przeprowadzono w Polsce lub choćby zapowiedziano program pilotażowy, dzięki któremu moglibyśmy sprawdzić, jakie efekty taka pomoc przynosi? Czy wreszcie ktokolwiek z otoczenia pana prezydenta mówi o tym, jakie efekty w ogóle chcemy osiągnąć – np. wzrost przyrostu naturalnego o określony wskaźnik – tak żeby po jakimś czasie można było ocenić skuteczność programu? Nie, prezydent obiecuje wydać miliardy złotych na obie reformy, nie informując nawet, co chciałby za te pieniądze „kupić”.
Z trzeciej sztandarowej propozycji, czyli pomocy osobom zadłużonym we frankach szwajcarskich, prezydent chyba już się wycofał. Ale w tej sytuacji na pomoc „uciśnionym” (moja rodzina też się do nich zalicza) ruszył rząd wspólnie z SLD, w środku nocy przegłosowując ustawę, której nikt się nie spodziewał i która posiadaczy akcji banków już kosztowała 2 mld zł, bo o tyle spadły ich ceny. Oczywiście politycznie było to zagranie niegłupie, stawia bowiem Andrzeja Dudę w trudnej sytuacji – jeśli zawetuje ustawę, kiedy ta dotrze na jego biurko, będzie go można w spektakularny sposób oskarżyć o łamanie obietnic wyborczych. Jeśli ją podpisze, sukces i tak przypisze sobie rząd, który wyciągnął rękę do udręczonych ludzi. O sens takiej pomocy i jej koszty tak bezpośrednie, jak i długofalowe, społeczne, zwolennicy tego rozwiązania nie pytają i najwyraźniej uznają kwestię za mało istotną. Trudno bowiem w inny sposób wytłumaczyć nagłą decyzję o przeforsowaniu ustawy w tak zaskakującym kształcie, w jakim trafiła ona do Senatu.
Pyta nas za to władza o rzeczy jak najbardziej absurdalne, na które odpowiedzi nie mają najmniejszego znaczenia. Nie dlatego, że sprawy, których dotyczą pytania, są nieważne, ale dlatego, że na tak sformułowane pytania nie ma jak udzielić sensownych odpowiedzi. Referendum zarządzone w akcie desperacji przez byłego już prezydenta to nie tylko najdroższy – bo wart 100 mln zł – sondaż w historii III RP (sondaż, dlatego że jego wyniki nie są dla nikogo wiążące), ale przede wszystkim sondaż źle zaprojektowany, z którego niczego nie dowiemy się o społecznych nastrojach. Jak słusznie pisał na łamach „Kultury Liberalnej” Michał Żakowski, referendum jest przygotowane tak miernie, że jego bojkotu nie można traktować jako „postawy antyobywatelskiej czy działania w duchu niedemokratycznym”, należy raczej uznać „za przejaw troski o wspólny interes”. Gdy w prywatnych rozmowach ktoś zadaje nam niemądre pytania, zwykle również nie odpowiadamy. Nie widzę powodu, dla którego w przypadku pytań referendalnych miałoby być inaczej.
***
Nieprzemyślanych obietnic i inicjatyw w polskiej polityce, podobnie jak w krajach zachodnich, nigdy nie brakowało – począwszy od 100 mln dla każdego Polaka, drugą Japonię, emerytury pod palmami, 3 miliony mieszkań, igrzyska olimpijskie, po dziesiątki nikomu niepotrzebnych lotnisk, aquaparków, muzeów, fontann i filharmonii. Rok 2015 wydaje się jednak pod tym względem wyjątkowy, bo choć mówimy o sprawach poważniejszych niż zwykle – działaniu systemu emerytalnego, nierównościach społecznych, systemie podatkowym – dyskusja zostaje sprowadzona do kilku kosztownych, niepowiązanych ze sobą i prawdopodobnie nieskutecznych postulatów.
Zabawne w tym wszystkim jest to, że jak podają sondaże, ponad połowa z nas nie wierzy, iż nowy prezydent spełni swoje obietnice. Wziąwszy pod uwagę poziom poparcia dla rządu, można przypuszczać, że wiara w obietnice składane przez to ciało jest jeszcze mniejsza. Zarówno premier Kopacz, jak i prezydent Duda twierdzą jednak, że ich obecna aktywność to dowód na słuchanie woli obywateli, którzy w ostatnich wyborach dali wyraz swojemu niezadowoleniu. Skutek tych działań może być jednak dokładnie odwrotny. Nie zdziwmy się więc, gdy przy kolejnym po wyborach parlamentarnych głosowaniu 20 proc. poparcia znów dostanie ktoś, kto powie, że programu nie ma, bo program to przecież oszustwo.