Pewnie już nikt nie pamięta chwili, gdy Związek Radziecki zamordował swoją politykę historyczną. Był to rok 1988 – chwilę po uroczystych obchodach 70-lecia rewolucji październikowej przeprowadzono z pompą zupełnie inne obchody, 1000-lecia chrztu Rusi. Dyrygował nimi sam patriarcha Pimen, a władza po raz pierwszy nie zaprzeczyła (ale i otwarcie tego nie przyznała), że rosyjska państwowość ma nieco dłuższą tradycję niż te 70 lat. Włodzimierz Wielki, Aleksander Newski i Piotr Wielki w roku 1988 zatriumfowali nad Leninem i Stalinem.

Do Moskwy pofatygowali się kardynałowie Agostino Cassaroli i Józef Glemp oraz przywódcy innych obrządków, Kościołów i religii.

Tylko na Ukrainie obchody niespecjalnie się udały. Zawłaszczanie obchodów przez Moskwę podsyciło tylko wzrastające tam wtedy napięcie. Bądź co bądź Włodzimierz był księciem kijowskim, a o Moskwie nikt wtedy jeszcze nie słyszał. Na ten spór nałożył się jeszcze nierozwiązany wówczas problem ukraińskich unitów. Władze sowieckie, wspomagane w tym akurat przez Cerkiew prawosławną, odmawiały ich uznania – jeszcze w 1988 r. w zagrabionym lwowskim soborze św. Jura odbywały się obchody firmowane przez Cerkiew moskiewską.

Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości konflikt historyczny o to, do kogo należy duchowy depozyt Rusi Kijowskiej i jej założyciela, tylko się pogłębiał, a po agresji Rosji na Ukrainę i zajęciu Krymu – co zrozumiałe – jeszcze przybrał na sile. Włodzimierz Wielki znowu stał się orężem w rękach obydwu stron. W Kijowie historycy i publicyści ruszyli z akcją przypominania, że Kijów był kwitnącym ośrodkiem miejskim z powiązaniami na skalę światową na długo przed powstaniem Moskwy. Moskwa z kolei uzasadniała zajęcie Krymu jego rolą w historii. To w końcu tam chrzest miał przyjąć pierwszy chrześcijański monarcha Rusi, a teren ten jako ziemia święta musi należeć do jego kontynuatorów. Odmówiono w ten sposób Ukrainie prawa do wydarzeń konstytuujących jej tożsamość. Do tego wszystkiego zachodnim komentatorom, jak zwykle, pomieszały się „Rosja”, „Ruś” i parę innych terminów wyjątkowo trudno przekładalnych na języki zachodnie.

Latem 2015 r. Moskwą zawładnęły upały, ale i atmosfera skupienia przed kolejną odsłoną walki o historię – uroczystych obchodów 1000-lecia śmierci założyciela Rusi Kijowskiej. Już wkrótce nad brzegiem rzeki Moskwy stanie 24-metrowy pomnik Włodzimierza. Pomnik stanie także w Smoleńsku – leżącym nad Dnieprem, czyli rzeką, która płynie także przez Kijów.

Obchody rocznicy śmierci Włodzimierza i pretensje Putina do dziedzictwa Rusi Kijowskiej dowodzą, że rosyjski przywódca jest w kryzysie. Gdy Rosja jest w kryzysie, sięga po wszelkie sposoby historycznej legitymizacji – nawet jeśli miałyby się one opierać na czymś, co jest wzajemnie sprzeczne. Każdy fragment historii, który można wykorzystać, jest dobry. Ruś Kijowska – proszę bardzo. Imperium carów – jeszcze chętniej! Stalin – czemu nie? Rosja może być jednocześnie „Trzecim Rzymem”, ostoją prawdziwych chrześcijańskich wartości, pionierem modernizmu i częścią euroazjatyckiej przestrzeni. Putin jawi się w tym miksie jako następca carów, cesarzy bizantyńskich, chanów mongolskich, obrońca chrześcijaństwa przed islamem i islamu przed chrześcijaństwem, ostatnia nadzieja Zachodu i depozytariusz jego zdradzonych wartości, acz jednocześnie sojusznik Wschodu-Południa w walce z imperialnym Zachodem-Północą.

Kiedy Stalin sięgał po taki misz-masz, był słaby, ale pomogło mu to w wojennym zwycięstwie. Ciekawe, jakie będą rezultaty putinowskiej walki o symbole?