Żeby uczynić świat lepszym miejscem, trzeba się nieco postarać. Nie zawsze wystarczy jedynie entuzjazm. Dopiero dzięki konkretnym działaniom można się przybliżyć do wciąż iluzorycznego celu. Po obejrzeniu dwóch sezonów „Doliny Krzemowej” („Silicon Valley”, 2014–) widzowie, usłyszawszy podobne motto, najprawdopodobniej czym prędzej uciekną, gdzie pieprz rośnie. Bo – jak rzecze przysłowie – dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Wiedzą o tym doskonale twórcy serialu: John Altschuler, Mike Judge i Dave Krinsky. Opowiastka o tym, jak w Palo Alto robi się zawrotną karierę, którą często trzeba przypłacić psychosomatyczną destrukcją przed trzydziestką, wydaje się najlepszym dowodem na istnienie tego piekła.
Młodzi, zdolni z Palo Alto
Wizjonerzy i twórcy idei – to chyba najpopularniejsze etykietki, które w ostatnich latach media przypisują głodnym sukcesu w branży IT mężczyznom w średnim wieku (choć trzeba uczciwie przyznać, że obecnie wiek „wizjonera” ulega drastycznemu obniżeniu). Takie określenie kojarzy się dziś zwłaszcza z przedsiębiorcą skutecznie monetyzującym swoje technologiczne projekty i tworzącym coś, o czym jeszcze 30 lat temu nie wiedzieliśmy, że kiedykolwiek będzie nam potrzebne. To także silne osobowości, neurotycy, dziwacy, nerdy. Można by mnożyć kolejne „stempelki” przystawiane biografiom miliarderów znanych ze swojej działalności w Dolinie Krzemowej, gdzie, podobnie jak w futbolu, człowiek w wieku 26 lat bez żadnych konkretnych osiągnięć – czyli genialnej aplikacji – jest nieudacznikiem.
Biografie Jobsa czy Gatesa brzmią jak gotowe scenariusze filmowe. Serial zatytułowany „Dolina Krzemowa” wzbudza duży entuzjazm widzów, można w nim bowiem zobaczyć świat „po Jobsie” i to, jak wygląda pokoleniowa zmiana warty w branży technologicznej. Legendy i hagiografie na temat karier najskuteczniejszych wizjonerów z Palo Alto puentowane są wnioskiem, że wystarczy być kowalem swojego losu i odważnie realizować pomysły, a w końcu branża oraz potencjalni nabywcy uwierzą, że potrzebują właśnie tego, co się im proponuje. Mit o karierze „od zera do milionera” ma się dobrze i zaszczepia widzom wiarę, że także mogą zbudować coś własnego, o ile wystarczy im siły do przebijania głową muru (w branży IT jest to warunek konieczny).
W wizji „Doliny Krzemowej” najbardziej zatrważa to, że ci, którzy są już na Olimpie, to zwykłe harpie upudrowane troską o przyszłość ludzkości. | Małgorzata Major
Ponadto seriale o nerdach to zazwyczaj samograje: podobnie jak sitcomy, są one na ogół realizowane niewielkim kosztem w jednym studiu nagraniowym, często ze „śmiechem z puszki”, i łatwo generują zyski. Opierają się zaś na popularnych gagach o nieprzystosowaniu geeków do życia społecznego. Podobno najbardziej lubimy piosenki, które dobrze znamy, więc szybko oswajamy się z sympatycznym kujonem z sąsiedztwa, który poza swoją dziedziną niewiele wie o otaczającym go świecie.
Łatwo można przeszarżować, budując typy zamiast bohaterów. Jednak sitcom „Teoria wielkiego podrywu” („The Big Bang Theory”, 2007–) przetarł szlaki dla ekscentrycznych fascynatów nauk ścisłych średnio radzących sobie z codziennością i procesami socjalizacyjnymi. Jeszcze wcześniej pojawili się „Technicy-magicy” („The IT Crowd”, 2006–2010), a także parę innych postaci, których dumny pochód zamyka obecnie Richard Hendricks z „Doliny Krzemowej” i jego współpracownicy, z którymi tworzy swoją rewolucyjną aplikację.
Katastrofa, która nadejdzie
„Dolina Krzemowa” opowiada o tym, jak można – mając algorytm umożliwiający kompresję danych bez utraty ich jakości – zniszczyć własne życie i zrazić do siebie ludzi. A mówiąc dokładniej: jak wygląda droga od ubóstwa aspirującego programisty do świata wielkiego biznesu oraz zarabiania milionów. Droga, którą wcześniej przeszli twórcy Apple czy Microsoftu, a także Elizabeth Holmes, Mark Zuckerberg czy Evan Spiegel. Richard Hendricks, bohater serialu, wymyślił aplikację do kompresji danych i kilku potężnych graczy z branży IT jest nią żywo zainteresowanych. Pomysłodawca aplikacji nazwanej Pied Piper (rasowy geek, świetny programista, introwertyk, beznadziejny menager oraz mierny znawca ludzkiej natury) odrzuca pokusę łatwych pieniędzy. Zachowuje udziały w firmie i postanawia zmierzyć się z całym systemem, który połyka, a następnie wypluwa w formie, którą trudno wciąż nazywać człowiekiem.
Jeśli chcemy zrozumieć działanie układu, w którym funkcjonują bohaterowie serialu, pomocne mogą być wnioski z tekstu „Czy Facebook ma sens?” autorstwa Yiren Lu, studentki Columbii, opublikowanego w marcu 2014 r. przez „The New York Times”. Lu w swoim tekście [1] zwróciła uwagę na to, że Dolina Krzemowa dynamicznie się zmienia: nowe pokolenie nie dba o infrastrukturę, a jedynie dąży do tworzenia kolejnych „seksownych” aplikacji. Okazuje się bowiem (i tego w dużej mierze dotyczy tematyka serialu), że dzisiaj twarzami Doliny Krzemowej nie są informatycy, lecz biznesmeni. Nerdy nie wytrzymują próby czasu w obecnym modelu biznesowym, który zakłada, że to przedsiębiorcy spoza środowisk informatycznych decydują o losach aplikacji, bo wiedzą lepiej, jak sprzedać produkt. Z tego też powodu w Stanach Zjednoczonych trwa dyskusja, dlaczego zdolni absolwenci Ivy League wolą tworzyć kolejne absurdalne aplikacje zamiast szukać leku na raka. Yiren Lu tłumaczy to najzwyczajniejszą w świecie modą na pracę w start-upach. Podkreśla ich ogromną popularność, nawet wśród osób wcześniej z nimi niezwiązanych.
Postawa Richarda, który mimo młodego wieku działa według modelu starej gwardii, na dłuższą metę nie może się sprawdzić, bo jego sposób funkcjonowania na rynku nie jest „seksowny”. Popełnia zbyt wiele błędów, działając tak, jak czynili to wizjonerzy w latach 80. Doskonale koduje, ale nie potrafi liczyć pieniędzy. Gdyby nie fakt, że mamy do czynienia z komedią, serial o Palo Alto byłby czymś w rodzaju oczekiwania na katastrofę lotniczą, o której wiemy, że na pewno się zdarzy.
W drodze do miejsca, gdzie dzieje się magia
Serial Altschulera, Judge’a i Krinsky’ego zaczyna się tam, gdzie dotychczas kończyły się opowieści o sukcesie. Masz pomysł, masz firmę, udziały, zasoby ludzkie i budżet – i w tym miejscu triumfów już nie ma, otwierają się natomiast bramy piekieł. Problemy z konkurencją gotową wykraść komu trzeba duszę oraz trzewia byle tylko poznać sekret; pozwy tworzone przez zespoły adwokackie wyspecjalizowane w niszczeniu naiwnych debiutantów; rozwijanie aplikacji, praca merytoryczna i równoczesne gaszenie kilku pożarów. Kulisy tego, jak odnosi się sukcesy w Dolinie Krzemowej, nie mogłyby zostać pokazane w sposób bardziej drobiazgowy i bezdusznie realistyczny. Chociaż gdy się nad tym zastanowić, prawdopodobnie mogłyby, ale jako widzowie i konsumenci technologicznego rynku nie chcemy wiedzieć, w jak trudnych warunkach powstają nasze ulubione gadżety. Jeśli twórcy serialu chcieli nas przestraszyć, to z pewnością im się udało, ponieważ obserwowanie, jak mozolnie budowane dzieło w mgnieniu oka traci wartość albo przechodzi w ręce kogoś innego, jest dosyć przerażające.
Jednak równocześnie mamy do czynienia z komedią i to dosyć udaną: bohaterowie „Doliny Krzemowej” są oderwani od rzeczywistości, nie radzą sobie z funkcjonowaniem w tzw. normalnym świecie. Mają problemy z nawiązywaniem nowych relacji, mimo że świetnie znają się na swojej pracy. To w gruncie rzeczy mili chłopcy, którzy chcą spełniać swoje marzenia. Tylko, jak to zwykle bywa, nie do końca zdają sobie sprawę, co to właściwie oznacza. Jak powiedzieliby mówcy motywacyjni: wyszli daleko poza strefę komfortu i zbliżają się do miejsca, „gdzie dzieje się magia”, chociaż trudno w to uwierzyć, gdy jesteś trybikiem w systemie, który codziennie miażdży genitalia, rutynowo i bez konkretnego powodu, tak po prostu, dla zasady. W wizji „Doliny Krzemowej” najbardziej zatrważa jednak to, że ci, którzy są już na Olimpie, to zwykłe harpie upudrowane troską o przyszłość ludzkości i zaopatrzone w tuzin książek o tym, jak uszczęśliwić wszechświat, realizując swój plan zostania miliarderem do roku 2020.
Śmiejąc się z porażek Richarda, który wychodzi z jednych kłopotów, a następnie wpada w kolejne (utrata fotela prezesa we własnej firmie), doskonale przeczuwamy, że zbliża się on do granicy załamania nerwowego. Bez znajomości realiów branży mogliśmy naiwnie zakładać, że wspólne i wesołe spędzanie czasu przy jednym stole to spełnienie marzeń o optymalnych warunkach pracy. Serial jednak brutalnie weryfikuje nasze wyobrażenie o domowym zaciszu (bohaterowie pracują w domu twórcy inkubatora, który jako pierwszy zainwestował w ich aplikację) jako źródle wszechogarniającego spokoju.
Epoka nieniewinności
Richard oraz jego współpracownicy przeżywają szereg absurdalnych perypetii, które niewiele mają wspólnego z rozsądkiem, ale sporo z realiami rozbuchanego kapitalizmu i zarabianiem wielkich pieniędzy. Wciąż są nowicjuszami, płotkami w morzu pełnym rekinów. Nie wiedzą, komu mogą ufać i jak długo. Wszystkiego uczą się na bieżąco, ale popełniane przez nich błędy często mają opłakane skutki (wystarczy wspomnieć sprzedaż udziałów nieodpowiedzialnemu akcjonariuszowi, który całe dnie poświęca temu, aby nie utracić statusu miliardera, a gdy w końcu traci część kapitału i zostaje milionerem, popada w depresję). Okazuje się, że przejście chrztu bojowego – doprowadzenie pomysłu zrodzonego w inkubatorze do jego finalnej postaci – to daleka droga, usiana przeszkodami rodem z najlepszej przygodowej gry komputerowej.
Główny bohater w swojej bezbrzeżnej naiwności pragnął jedynie stworzyć narzędzie dla internautów chcących oglądać pliki wideo najlepszej jakości. Kto by pomyślał, że „czynienie świata lepszym miejscem” trzeba zacząć od wykończenia kilku osób sprawiających, że tobie żyje się nieco trudniej. Ale i tego z czasem uczy się Richard. Zaczyna podejmować decyzje, nie kierując się emocjonalnym zaangażowaniem i własnymi sympatiami. Z tego powodu odsuwa Erlicha, właściciela inkubatora, od najważniejszych przedsięwzięć.
Możliwość rozwijania koncepcji i zachowania udziałów w firmie to wielkie szczęście w porównaniu z morzem pełnym zatopionych marzeń o aplikacjach, które nigdy nie powstaną. Nic dziwnego, że w świecie, w którym jakiekolwiek zasady (nie wspominając o tak staroświeckich pojęciach jak przyzwoitość i elementarna uczciwość) dawno umarły, człowiek z kręgosłupem moralnym i bez żyłki do hazardu codziennie staje się czyjąś ofiarą. Podobno Nowy Jork końca lat 90. to była epoka nieniewinności, jak twierdziła Carrie Bradshaw, bohaterka „Seksu w wielkim mieście”. Ciekawe, co powiedziałaby o drugiej dekadzie XXI w. w Dolinie Krzemowej?
Śmiech przez łzy
Galeria osobliwości w „Dolinie Krzemowej” doskonale równoważy wątki dramatyczne i komediowe. Współpracujący z Richardem w ramach inkubatora Dinesh, Bertram Gilfoyle i charyzmatyczny właściciel domu oraz twórca inkubatora Erlich Bachman udowadniają, że nie można się nudzić, obserwując (wraz z 200 tys. Filipińczyków online), jak potoczyła się historia pewnego jaja w gnieździe albo jak bohaterowie próbują wyjść (dosłownie i w przenośni) z inkubatora i zaprezentować efekty swojej pracy podczas TechCrunch Disrupt. Spiętrzenie absurdów pomieszanych z wątkami takimi jak seksizm, ageizm czy wampiryczność technopolis powoduje, że z wypiekami na twarzy oglądamy coś, co kilka dekad wstecz byłoby jak science-fiction. Dzisiaj jest po prostu mocniej podkoloryzowaną wersją tego, co dzieje się w wielu korporacjach.
Jak przebić się w Palo Alto i nie zostać na śmietniku historii z kolejną durną aplikacją wyszukującą sterczące kobiece sutki w najbliższej okolicy? Czy naprawdę świat potrzebuje wszystkich powstających w tej chwili sturt-upów, czy nie da się już zamówić taksówki, po prostu dzwoniąc do korporacji? Jeżeli chcesz być kolejnym młodym gniewnym z technopolis, obejrzyj „Dolinę Krzemową” i zastanów się, czy nie lepiej zostać nowym Stephenem Kingiem.
Przypisy
[1] Yiren Lu, „Czy Facebook ma sens?”, „The New York Times”, 14.03.2014.
Serial:
„Dolina Krzemowa”, twórcy: John Altschuler, Mike Judge, Dave Krinsky, USA 2014–.
https://www.youtube.com/watch?v=tlVJr9uO4lU