Stańczakowa_debata_1
Jadwiga Stańczakowa w parku w Oborach. Fot. Tadeusz Sobolewski

 

„Miron. To całkowita odmiana mojego życia – wczoraj, dziś i na jutro. […] Nie znam też doskonalszego sposobu przezwyciężenia ślepoty, zwalczania wszystkich związanych z nią kompleksów niż ten, który ofiarował mi Miron. Pokazał mi, że to pasjonujący świat, który należy oglądać, badać, przenikać. No, i oczywiście pisać o nim. Przegadaliśmy na ten temat mnóstwo godzin i Miron nigdy nie miał dosyć” – tak Jadwiga Stańczakowa wspominała Mirona Białoszewskiego. Właśnie: jeśli sylwetka niewidomej pisarki majaczy dziś czytelnikom na horyzoncie literackim, to niemal zawsze w związku z Białoszewskim – z jego powodu bądź w jego towarzystwie. Za jego plecami, przygodnie.

Czy jest szansa na większą autonomię wizerunku Stańczakowej? Na zauważenie tego, co w jej dorobku literacko i egzystencjalnie osobne? A mamy tu do czynienia ze szczególnym splotem pisarsko-biograficznym: z przenikaniem się wrażliwości poetyckiej i zmysłowej wrażliwości niewidomego, z sojuszem poczucia humoru i literacko-performerskich zabaw (w spółce z Białoszewskim), ze skomplikowaną relacją prozy i depresji. Możliwych kombinacji wskazanych literackich zatrudnień i doświadczeń jest zresztą wiele, co częściowo wynika z powikłanej biografii doświadczonej chorobą warszawianki-Żydówki, częściowo z dynamiki osobowości: żywej, głodnej świata, rozbudzonej artystycznie, chłonnej.

Wznowienie przez wrocławskie Wydawnictwo Warstwy „Dziennika we dwoje” (premiera w październiku 2015 r.) to już drugie wydarzenie wydawnicze przypominające, a zarazem popularyzujące twórczość poetki. Pierwszym była publikacja zbioru „Haiku” (2015), czyli wyboru małych form poetyckich, w których odbija się wrażliwość samej Stańczakowej, jej uważność dla świata. Czytelnik tomu dostaje wiersze „niebiałoszewskie”, oryginalnie gospodarujące formą haiku. Z kolei „Dziennik…” pozostaje ciekawym dokumentem przyjaźni Stańczakowej z autorem „Donosów rzeczywistości” oraz pełnym uroku przewodnikiem po mikroświecie prywatnym (ul. Hoża 72) wchodzącym w rozliczne związki z warszawskim życiem literackim (krąg Białoszewskiego – i nie tylko).

Renesans wydawniczy stał się pretekstem do zorganizowania debaty w siedzibie „Kultury Liberalnej”. W jej centrum znalazła się sama Stańczakowa: niewidoma poetka, diarystka, redaktorka, matka Anny Sobolewskiej, krytyczki i profesorki IBL, babcia Justyny Sobolewskiej, krytyczki i dziennikarki „Polityki”. Publikowany fragment debaty, którą poprowadzili Justyna Czechowska i Piotr Kieżun, eksponuje przede wszystkim wspomnienia córki i wnuczki Stańczakowej. Wątki biograficzne nie są tu jednak prowadzone mimo wątków literackich, ale stanowią ich dopełnienie, a zarazem punkt wyjścia do dalszej rozmowy o Stańczakowej-pisarce. Rozmowy, której Anna i Justyna Sobolewskie, poetka Joanna Mueller i ja starałyśmy się tą debatą przysłużyć.

Eliza Kącka

 


 

Stańczakowa_debata_2
Jadwiga Stańczakowa. Marzec 1988 r. Fot. Archiwum rodziny Sobolewskich

 

Justyna Czechowska: Jakie było wasze pierwsze literackie spotkanie z twórczością Jadwigi Stańczakowej?

Eliza Kącka: Moje pierwsze spotkanie z pisarstwem Stańczakowej odbyło się poprzez Białoszewskiego. Kiedy na początku moich studiów magisterskich w Krakowie dopytywałam się o nagrania poety, poloniści krakowscy, m.in. Marian Stala, odpowiedzieli: „Wiesz, właściwie te wątki, o które ci chodzi, poruszała także Stańczakowa, przyjaciółka Białoszewskiego”. W ten sposób trafiłam na jej twórczość. Od razu na wiersze.

Joanna Mueller-Liczner: Zanim odpowiem na pytanie, najpierw anegdota. Kiedy kilka dni temu wypożyczyłam w bibliotece książki Stańczakowej, do których chciałam zajrzeć przed naszym spotkaniem, pani bibliotekarka powiedziała: „O, Jadwiga Stańczakowa! Zawsze chciałam ją przeczytać, bo znam ją tylko od strony Mirona”. Pomyślałam wówczas, że w moim przypadku jest podobnie. Pierwszy raz zetknęłam się z postacią poetki dziesięć lat temu, kiedy na ekrany kin wszedł film Andrzeja Barańskiego „Parę osób, mały czas” (2005), którego scenariusz jest oparty na „Dzienniku we dwoje” Białoszewskiego i Stańczakowej. Dopiero niedawno zaczęłam oddzielać jej postać od postaci Mirona, odkrywać ją jako samoistną pisarkę.

Justyna Sobolewska: Ja nie mogę powiedzieć, kiedy poznałam Jadwigę Stańczakową, ponieważ znałam ją od zawsze [śmiech]. To wspaniale, że mamy obecnie do czynienia z renesansem… Mamuty, bo dla nas była po prostu Mamutą. Pierwszym znakiem tego renesansu był film Barańskiego, który opowiada przede wszystkim o niej i o tym, że dzięki Białoszewskiemu zaczęła pisać, że uwierzyła w siebie. Ale jednocześnie on ją do tego pisania zniechęcał. W tej przyjaźni nie było równowagi i film Barańskiego dobrze to pokazuje. Widzę ją jako osobę niesłychanie silną, zmuszoną stale walczyć o własne pisarstwo, której towarzyszyło poczucie wielkiego niedocenienia. […] Zawsze najpierw był Miron. Jej zbiór haiku „Japońska wiśnia” ukazał się w 1992 r. w malutkim wydawnictwie medycznym. Nie miał on właściwie żadnej dystrybucji i nie dotarł do czytelników. Lata 90., kiedy powstała większość haiku Stańczakowej, to czas twórczego nieistnienia poetki. Teraz nastał jej moment. Cały czas myślę sobie o tym, że wreszcie Mamuta „jest”.

Justyna Czechowska: Ciągle w tle naszej rozmowy przewija się Miron, jednak jeśli mielibyśmy opowiedzieć o samej Stańczakowej, wypada przyjrzeć się jej biografii. Rodzi się w 1919 r. W latach 30. studiuje ekonomię. W czasie wojny ucieka z getta. W latach 50. debiutuje na łamach „Nowej Kultury”. A więc do spotkania z Mironem Białoszewskim, do którego doszło w latach 70., mamy jeszcze trochę czasu. Co takiego wówczas działo się w jej życiu?

Justyna Sobolewska: Przede wszystkim Stańczakowa straciła wzrok. W 1952 r. razem ze swoją córką, a moją mamą, Anną Sobolewską, przeprowadziła się do Warszawy. Tam pracowała jako dziennikarka. Świetnie opanowała pismo Braille’a i była szefową „Pochodni”, magazynu dla osób niewidomych i słabowidzących. Ponieważ była człowiekiem perfekcyjnie zorganizowanym, po utracie wzroku prowadziła taki sam tryb życia, jak wówczas, gdy jeszcze widziała. Później to ona będzie przecież załatwiała Mironowi wszystkie praktyczne sprawy. Obok pracy dziennikarskiej były jeszcze literackie przyjaźnie, np. z Władysławem Broniewskim. Ale o tych dwudziestu latach najlepiej opowie moja mama.

Anna Sobolewska: Jadwiga Stańczakowa zawsze pisała wiersze – wiersze i wierszyki dla dzieci. Te ostatnie dla mnie, ale nie tylko. Publikowała je w „Świerszczyku”, „Płomyczku”. W zasadzie jej twórczość dla dzieci była obecna, odkąd sięgnę pamięcią. Jej pierwsze poważne próby poetyckie były pisane w duchu skamandrytów i miały nieco przedwojenny rys. Miron kazał je potem wyrzucić. Ona zrobiła to bez żalu, co miałam jej później za złe. Najważniejszą literacką przyjaźnią w tym początkowym okresie była przyjaźń z Władysławem Broniewskim. Często w środku nocy przychodził lub dzwonił, co było dobrym przygotowaniem przed znajomością z Mironem, który miał podobne zwyczaje. Wspominam Broniewskiego bardzo dobrze. Przychodził do mnie i recytował:

Idzie hipo, idzie popo:
Hipopopo, hipopopo.

Idzie sobie hipopotam
Lasem, błotem, lasem, błotem…

Stańczakowa pisała swoje wiersze po cichu. Trochę publikowała w „Kulturze” czy „Nowej Kulturze”, ale przy Władysławie Broniewskim nie rozwinęła skrzydeł. Dopiero po spotkaniu z Mironem nastąpił przełom. Miron kazał jej po prostu pisać o sobie. O tym, że jest niewidoma, o swoich depresjach, o życiu codziennym. Wyrzucił wszystkie poetyckości do kosza. Dosłownie, tak jak dzieje się to w filmie Andrzeja Barańskiego.

Piotr Kieżun: Wynika z tego, że do spotkania z Białoszewskim Stańczakowa definiowała się głównie jako dziennikarka.

Anna Sobolewska: Tak, jako dziennikarka. Dopiero po wydaniu pierwszego tomiku „Niewidoma” w 1979 r. nastąpiła zmiana. I my też zaczęliśmy inaczej na nią patrzeć, inaczej ją definiować. Ta zmiana była zresztą źródłem napięć pomiędzy nią a Mironem. Początkowo Miron nie tolerował, aby ktoś z jego kręgu również był twórcą. Wolał mieć dwór, który go podziwiał. Z kolei w rodzinie przywitaliśmy to z entuzjazmem. Nagle zaczęły się intelektualne dyskusje, wspólne adiustowanie wierszy (mama bardzo uważnie wysłuchiwała wszystkich uwag) – cały dom się ożywił i zaczęła się literacka przyjaźń z zięciem Tadeuszem Sobolewskim.

Piotr Kieżun [do Joanny Mueller-Liczner]: Powiedziałaś na samym początku, że dopiero niedawno zaczęłaś oddzielać postać Stańczakowej od postaci Mirona, odkrywać ją jako samoistne zjawisko. Jakie utwory miałaś na myśli?

Joanna Mueller-Liczner: Bardzo cenię książkę „Ślepak”, w której jest obecna chronologia, której dokładnie nie znałam. Stańczakowa w sposób przejmujący opisuje w niej okupację, ukrywanie się, wyjście z getta. W książce znajdują się też zapiski o depresji, melancholii. Jest to książka bardzo osobista, w przeciwieństwie do „Dziennika we dwoje”, który jest bardzo Mironowy. Dziennik bierze się z ciągłej gościny, z wzajemnych odwiedzin, ze spotkań, z latania po mieście. To wszystko bardzo przypomina pisanie Białoszewskiego. W „Ślepaku” natomiast widać przede wszystkim samą Stańczakową, jej wkraczanie w niewidzenie. Podczas lektury tej książki można odnieść wrażenie, że opisywany świat to ciągły powidok, ślad tego, co się niegdyś widziało. Tak jak w wierszach, w których prawie zawsze mamy do czynienia z grą kolorów.

Justyna Sobolewska: Chciałabym się odnieść do tych kolorów. Stańczakowa była dla mnie zawsze pisarką samodzielną, bez Mirona. W naszej wzajemnej relacji najważniejsze były jej opowieści, opisane np. w „Ślepaku”, a w nich właśnie kolory, opisy przedwojennych sukienek – cała plejada rzeczy, materiałów, faktur, które dziś już nie istnieją. Ten zapamiętany świat należał do niej i potrafiła go przekazać. Np. nazwy kwiatów – dalie, piwonie – o których nie wiedziałam, że istnieją. To jest bardzo jej i to bardzo przenika do wierszy. Przy czym w tych wierszach jest spokój, w niej zaś tego spokoju było mało. Począwszy od lat 80. jej życie było rozpięte pomiędzy dwoma biegunami. Cały czas istniała ta ciemna strona. W haiku tego nie widać.

Justyna Czechowska: Haiku z formalnego punktu widzenia jest błyskiem, zdjęciem w słowach, krótkim opisem, wynikającym z obserwacji – przede wszystkim przyrody. Tu przelatuje ptak, tam motyl, tu rośnie japońska wiśnia. Wydaje się niemal niemożliwością pisanie haiku przez osobę niewidomą. Dlaczego Stańczakowa wybrała właśnie tę poetycką formę?

Anna Sobolewska: Przyczyną była fascynacja Wschodem, choć był to bardziej Wschód indyjski niż japoński. Ale trafiła się też i przyjaciółka – Michi Tsukada, Japonka i polonistka, która zwróciła jej uwagę na formę haiku. Pani Joanna Mueller-Liczner użyła wyrażenia „powidok”. Pełna zgoda. Istnieje jakiś wielki paradoks haiku Stańczakowej. One są inne niż wszystkie jej pozostałe wiersze. Nie są o niewidzeniu, lecz o widzeniu. Podmiot liryczny w nich widzi, i to widzi nie we wspomnieniu, tylko bezpośrednio, w danej chwili. To jest jej własna forma, jej własny język. Zaryzykowałabym tezę, że w tych haiku Stańczakowa w końcu uwolniła się od Mirona, zakończyła terminowanie u niego.

Justyna Sobolewska: On był strasznie ciekawy Stańczakowej właśnie przez to jej widzenie i niewidzenie. Miron przecież chciał wejść w ten świat, zaczął się uczyć Braille’a, kazał jej opowiadać, co czuje, jak odbiera świat.

Joanna Mueller-Liczner: Przy okazji haiku przychodzi mi na myśl kolejna anegdota związana ze wspomnianą już biblioteką. Po wypożyczeniu książek Stańczakowej wsiadłam do autobusu i zaczęłam czytać zbiór jej haiku. Nagle zauważyłam, że jakaś kobieta chce mi coś powiedzieć. Obie byłyśmy z dziećmi, więc pomyślałam, że coś na temat dzieci, a ona się śmieje i mówi: „Ale śmieszna książka!”. „Skąd kojarzy Stańczakową?”, myślę. I pytam: „Czemu śmieszna?”. A ona na to: „Tak mało tekstu na tych stronach. Nie mogli tego wydrukować na jednej?”. I dopiero po chwili się zreflektowała: „A, bo to są te… wiersze”. I rzeczywiście, haiku to chyba najbardziej ascetyczna z poetyckich form. Tak bardzo, że ja sama mam z nią trudność. Ale haiku Stańczakowej mnie przekonały. Podoba mi się zmiana tonu, która występuje w części z nich. Najpierw są dwa wersy, które coś obrazują i w których ważna jest wspomniana widzialność. Na koniec mamy wers, który przenosi nas w inny rejestr. Ten wers jest często filozoficzny, dowcipny, bardzo lekki, np. „Nad lustrem rzeki / krążą roje komarów / ilość zagraża”. W innych haiku bywa odwrotnie: najpierw mamy hasło filozoficzne, a potem obraz, który ma to hasło podważać, sprawdzać.

Piotr Kieżun: Ta lekkość, ten dowcip w haiku Stańczakowej jest w pewnym sensie zaskakujący. Była przecież osobą głęboko depresyjną. Jakiego rodzaju było to poczucie humoru?

Anna Sobolewska: Zanim odniosę się do humoru Stańczakowej, jeszcze kilka słów o jej haiku. W porównaniu z klasycznymi japońskimi haiku są one w gruncie rzeczy bardzo intelektualne: za obrazem, uczuciem, epifanią, kontemplacją zawsze kryje się jakaś myśl. Pasuje mi do tego określenie Przybosia: „intelektualne wzruszenie”. Stańczakowa z emocji, uczucia zawsze stara się wyprowadzić jakąś myśl, co w haiku japońskim nie jest obowiązujące – tam często mamy do czynienia z obrazem, a potem zawieszeniem myślenia.

A humor? W każdej książce jest trochę inny. W „Dzienniku we dwoje”, gdzie została opisana anegdota o spodniach za ciasnych w kroku czy zakupowo-kuchenne perypetie, jest Mironowy, prosty. W przypadku haiku – trudny, melancholijny. Na przykład: „W promieniach słońca / drzemie stare kocisko / no cóż żyjemy”.

Stańczakowa_debata_3
Jadwiga Stańczakowa z córką Anną Sobolewską. Fot. Archiwum rodziny Sobolewskich

Justyna Czechowska: Kilka wątków z życia Stańczakowej sprowadza nas w jedno miejsce w Warszawie. Mianowicie do jej mieszkania przy ulicy Hożej. Czym była ta przestrzeń?

Justyna Sobolewska: To był dom dwóch, właściwie trzech osób, które żyły osobno. Jadwiga żyła w swoim królestwie od strony ulicy Hożej. Od podwórka żył Zdzisław Stańczak. Mieszkali razem, ale prowadzili osobne życie. W środkowym pokoju, za przepierzeniem, rezydował dziadek. Była jeszcze gosposia, która mieszkała za kredensem w kuchni. W tym domu było zawsze dużo ludzi. Do Zdzisława i dziadka przychodzili ze Stowarzyszenia Demokratycznego, Stowarzyszenia Działkowców, a także z mnóstwa innych organizacji. U Jadwigi centrum świata był magnetofon. Nagrywała na nim dla nas wiadomości, czyli plan wizyty, co będzie czytane, co będzie robione itd. Pamiętam jej froterowanie podłóg. Mieszkanie było przez nią bardzo pielęgnowane. Drewniane podłogi były w idealnym stanie, ponieważ ona w ramach gimnastyki cały czas froterowała je na kolanach. Dla mnie to było królestwo zamkniętych drzwi, zakamarków, zapadających się foteli, poniemieckich mebli, portretów pradziadków, które potem okazywały się portretami tych Niemców, którzy mieli wcześniej te meble, a nie żadnymi naszymi pradziadkami. Część ulicy Hożej i tego mieszkania Stańczakowa opisała: widok z okna, jesiony, które potem zostały częściowo wycięte, klasztor Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi i jego czerwony mur, i przede wszystkim kasztan.

Anna Sobolewska: Pięknie to przedstawiłaś, bardzo magicznie. Rzeczywiście Hoża była takim osobnym królestwem. Gdy tam mieszkałam, aż tak tego nie odczuwałam. Dopiero później dostrzegłam tę magię. Jeśli chodzi o anegdoty, to pamiętam, że w pokoju mojego ojca, Zdzisława Stańczaka, w czasach PRL-u, po 1968 r., odbywały się spotkania Towarzystwa Krzewienia Kultury Moralnej. To wszystko razem miało lekko opozycyjny charakter. Pamiętam, że było tam gęsto od dymu, a jednym z gości był… Janusz Korwin-Mikke. Wtedy w ogóle nie widzieliśmy różnic. Jeżeli ktoś był w opozycji, to się w ogóle nie dociekało w szczegółach, jakie ma poglądy. Pamiętam, że podziwiałam go, gdy opowiadał o swoich przygodach z więzienia, gdzie trafił po 1968 r. Ponieważ byłam wtedy studentką anglistyki, zaproponował mi wspólne tłumaczenie dzieła „O demokracji w Ameryce” Tocqueville’a. To było u Zdzisława, w centralnym, środkowym pokoju. Niezależnie od dyskusji politycznych na Hożej odbywały się często wtorki Mironowe. W pewnym momencie te spotkania zaczęły się przenosić do różnych mieszkań. Również do nas. Najpierw na Chłodnej, na osiedlu Za Żelazną Bramą, w wynajmowanym mieszkanku, w którym Miron też mieszkał latem, zajmując się starym kotem i tucząc go śmietanką zamiast mleka. Zawsze chciał, żeby każdemu było lepiej, chciał wszystkim dogodzić. […]

Justyna Czechowska: Stańczakowa wspomina o medytacji. Czasami używa tego słowa metaforycznie, ale z dzienników wynika – i trochę też z wyboru formy haiku – że zainteresowanie Wschodem było trochę szersze niż tylko przyjaźń z japońską polonistką czy zainteresowanie formą wiersza japońskiego.

Piotr Kieżun: W książce o Mironie Tadeusz Sobolewski, opisując Stańczakową, wymienia: „Interesuje się powieściami, literaturą naukową, odkryciami naukowymi, kosmosem i duchowymi wtajemniczeniami”. Wiemy, że była też członkinią Polskiego Towarzystwa Psychotronicznego.

Anna Sobolewska: Tak, miała różne talenty. Od dziecka byłam zadziwiona jej zdolnością telepatii, jakiegoś przewidywania, rozpoznawania pozazmysłowego, które było częścią codzienności. Nie robiła z tego sprawy. A potem doszły do tego ciekawe lektury, tłumaczenia literatury indyjskiej, zapisków z podróży do Tybetu Alexandry David-Néel, pierwsze tłumaczenia tekstów na temat jogi, buddyzmu. Można powiedzieć, że ze wszystkich domowników najbardziej ja dzieliłam te zainteresowania. Obie w końcówce lat 70. wybrałyśmy się na kurs medytacji transcendentalnej. To była pierwsza fala medytacji w Warszawie. Wywoływała ona zresztą powszechne zainteresowanie. Pamiętam, że w mojej grupie był np. profesor Morawski. Na kursach spotykaliśmy bardzo dużo osób z kręgów pisarskich, literackich, niekoniecznie związanych z parapsychologią. Jadwiga Stańczakowa właściwie całe życie medytowała. Nauczyła się pewnej techniki medytacji i praktykowała ją regularnie przez całe życie, z tym że obie uznałyśmy, że ta medytacja transcendentalna jest trochę takim ersatzem, jeśli chodzi o stronę duchową, filozoficzną. I każda z nas poszła w inną stronę. Mama poszła w stronę fascynacji buddyzmem tybetańskim. Pod koniec życia starała się wrócić do judaizmu. Świętowała na swój własny sposób szabat w każdy piątek. Tak więc nasz dom był wieloreligijny.

Justyna Sobolewska: Mimo że świecki.

Anna Sobolewska: Równocześnie świecki i wieloreligijny. Pamiętam, z kolei mój tata pod koniec życia czytał dysydentów katolickich, np. Hansa Künga. Przychodził ksiądz po kolędzie, a on zawstydzał nas strasznie, zadając pytania o finanse Kościoła. Każdy miał swoją sferę duchową, religijną i zupełnie nie prowadziło to do żadnych konfliktów. Fascynowało to Mirona, choć on sam absolutnie nie miał ochoty, żeby wchodzić w jakiekolwiek formy zorganizowanej duchowości. Sam był mistrzem, guru, sam wymyślał sobie swoje kontemplacyjne techniki, np. wpatrywanie się w płomień świecy, w szarą ścianę domu mamy w Garwolinie.

Justyna Czechowska: W szarą nagą jamę.

Anna Sobolewska: Tak, w szarą nagą jamę, w ścianę, która „pieni się jednostajnością”. On nie potrzebował tych kursów, ale jednocześnie wręcz popychał nas w tę stronę. Chciał, żeby mu o tym opowiadać. Trochę się wyśmiewał, ale wyśmiewał się życzliwie z tych fascynacji. Raczej je popierał. Byle nie przerodziły się w jakiś fanatyzm, byle jego samego nie porzucić dla innego guru. Tego by nie zniósł [śmiech].

Eliza Kącka: Oto cytat z „Tajnego dziennika” à propos tego typu radości: „Poszedłem na Hożą. Jadwiga, trzymając rękę z daleka nad leżącym kluczykiem na biurku, potrafi odczytać kształt tego kluczyka, gdzie jest ta strona, którą bierze się do ręki, a gdzie ząbki, wszystko dokładnie. Tak mówi. Kiedy chce coś nieraz pokazać, myli się […] (…) Le. [Lech Emfazy Stefański – przyp. E.K.] mówi do Jadwigi” – à propos dermooptyki – „że dzięki jej zdolnościom dermooptycznym i wysokiej inteligencji mogą dojść do przyczyn zjawisk dermooptycznych. Le. dzwoni do Jadwigi. Że jej osobowość się rozwinęła. Ona, że w tym wieku? On, że właśnie wiek dobry. Nawet, że ja się na niej nie poznałem, przyjąłem ją z początku jako zło konieczne”.

Justyna Czechowska [do Anny Sobolewskiej]: Wspomniała pani o tym, że Stańczakowa w pewnym momencie starała się wrócić do swej żydowskości. Na ile jest ona obecna w jej twórczości? Czy coś szczególnego spowodowało ten powrót?

Anna Sobolewska: Namysł nad okresem dzieciństwa, młodości, czasem okupacji, napisanie „Ślepaka” – to wszystko uobecniło sprawę żydowską. Niestety, było też polityczne uobecnienie. Wszystkich nas zaskoczył ponuro rok ‘68. Wtedy naprawdę wszyscy musieliśmy się w jakiś sposób określić. To był właśnie ten moment, kiedy te sprawy zaczęły być w domu na Hożej dyskutowane.

Justyna Sobolewska: Był też stały lęk mojego pradziadka. Dla niego to była trauma. Jego nadopiekuńczość, jego fobie i manie, jego strach były związane właśnie z ukrytą tożsamością, bo on po wojnie był Franciszkiem Kotarbińskim, a przed wojną Adolfem Strancmanem. Zmienił też imię. Najpierw był Abramem, a ponieważ był kupcem, jeszcze przed wojną przyjął imię Adolf, bo było to dobre imię dla kupca. Cały czas się bał. Jadwiga uwalniała się od tego strachu, od tej nadopiekuńczości, co jest zresztą obecne w „Dzienniku we dwoje”. Ten strach to był właśnie strach poholokaustowy.

Anna Sobolewska: Miron pomagał to wszystko przemienić w wartość. Podobnie jak fascynowały go osoby niewidome (Jadwiga nie była pierwsza, miał tego typu znajomości wcześniej), tak też fascynował go mój dziadek – stary Żyd, który za ścianą, za przepierzeniem modlił się po hebrajsku. Miał w sobie lęk o całą rodzinę, który w ’68 jeszcze się nasilił. Ten lęk został w nim do końca życia.

Justyna Sobolewska: Jadwiga mało wiedziała o religii żydowskiej, ponieważ jej dom był zasymilowany. Rodzeństwo pradziadka mówiło tylko w jidysz, ale on był zasymilowanym Żydem, który stał się Polakiem. Wyemancypował się. Jeśli chodzi o tradycję, nastąpiło przejście na stronę polską.

Anna Sobolewska: Tradycja żydowska była właściwie u nas w domu nieobecna. W jej miejsce mieliśmy coś na kształt świeckiej tradycji katolickiej. Były choinka, Wielkanoc. Pod koniec życia mama zanurzyła się w tradycji klasycznej jogi. Zbliżyła się też do chrześcijaństwa – ale całkowicie na własnych warunkach. Nie w sensie wejścia do Kościoła, ale raczej zbliżenia duchowego. Było w niej jednak także jakieś poczucie winy, poczucie więzi z przodkami, z tradycją żydowską.

 

* Redakcja „Kultury Liberalnej” dziękuje Annie Sobolewskiej za udostepnienie zdjęć Jadwigi Stańczakowej.