Mój stosunek do „Love” Gaspara Noé jest pełen paradoksów. Po pierwsze, film mi się nie podobał, a widziałam go dwa razy. Po drugie, film mi się nie podobał, a życzę mu frekwencyjnego sukcesu. Ponadto film mi się nie podobał, a w razie potrzeby stanęłabym w szeregu jego obrońców. Wreszcie: film wydał mi się na tyle miałki i nieistotny, że uznałam, iż nie warto o nim mówić, a tym bardziej kruszyć w jego sprawie kopii, a tymczasem postanowiłam napisać coś więcej, niż krótkie niezobowiązujące facebookowe statusy. Spróbuję więc wyjaśnić, skąd się te paradoksy biorą, a także dlaczego nowy film twórcy „Nieodwracalnego” tym razem nie poruszył we mnie właściwie żadnej struny, może poza lekką irytacją.
2D kontra 3D, czyli paradoks jednowymiarowości
Zacznijmy od początku. Film dotarł do Polski poprzedzony doniesieniami z Cannes, w których napomykano coś o pornografii, o tym, że wzbudza oczywiście kontrowersje i ogólnie otacza go atmosfera skandalu. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że aura skandalu jest zawsze dobrym wabikiem. Nie inaczej było na tegorocznych Nowych Horyzontach we Wrocławiu, gdzie pokazy „Love” były oblegane, ale mnie jako osobie ambitnej i zaprawionej w nowohoryzontowych bojach udało się dostać na seans o 22.00. Bywalcy festiwalu wiedzą, że to zadanie niełatwe, a klikanie o 8.30 rano, by zarezerwować wybrane seanse, nabrało niemal charakteru dyscypliny sportowej. Przed projekcją „Love” trzeba było jeszcze odstać w długiej kolejce, w której panowało lekko wyczuwalne napięcie, co rusz rozładowywane żartobliwymi komentarzami. W końcu festiwalowa publiczność nie takie rzeczy widziała. Seans zaliczył bardzo rzadkie w przypadku Nowych Horyzontów kilkunastominutowe spóźnienie, jednak nawet komunikat, że ze względów technicznych projekcja odbędzie się w banalnej technice 2D, publiczność odebrała ze spokojem i mogła się wreszcie zagłębić w miłosne rozterki głównego bohatera, Murphy’ego.
Co się jednak kryje za tymi rozterkami? Trawestując tytuł poprzedniego filmu Gaspara Noé, wkroczyłam w pustkę. Wynudziłam się tak bardzo, że w moim wieloletnim i bez wątpienia miłosnym związku z kinem zaczęłam dopatrywać się jakiś śladów masochizmu. Tu oczywiście padnie zasadne pytanie: dlaczego więc obejrzałam film drugi raz? Trochę z poświęcenia. Mąż, który nie widział filmu we Wrocławiu, poprosił, bym poszła z nim na specjalny pokaz do Muranowa z udziałem reżysera. Tym razem pokaz był w obiecywanym 3D. Czy tym razem za rozterkami Murphy’ego otworzył się kolejny wymiar? Odpowiedź znów negatywna. Jako okularnica w ogóle za 3D nie przepadam z powodu niewygody patrzenia przez podwójne szkła.
Nie zamierzam się jednak pastwić nad pomysłem wykorzystania tej techniki do wzmocnienia efektu jednej tylko, króciutkiej sceny. W moim odczuciu 3D w żaden sposób nie wpływa na odbiór obrazu, a wręcz jeszcze dotkliwiej obnaża jednowymiarowość postaci, a szczególnie głównego bohatera. Murphy to współczesny „Amerykanin w Paryżu”, adept reżyserii, który poznaje śliczną Elektrę, początkującą malarkę. Jak przystało na klasyczne love story, zakochują się w sobie i uprawiają niczym nieskrępowany seks. W przerwach chodzą na spacery i robią różne inne, raczej mało istotne rzeczy, które wydają się przerywnikami między długimi seansami erotycznymi. Sytuację komplikuje pojawienie się młodziutkiej Omi, którą para kochanków zaprasza do miłosnego trójkąta. Początkowo nic nie zapowiada dramatu, ale potem wszystko wymyka się spod kontroli, pojawia się nieplanowana ciąża, zazdrość, wyrzuty, co uruchamia lawinę wydarzeń prowadzącą do nieuchronnie tragicznego finału.
Technologia 3D w żaden sposób nie wpływa na odbiór obrazu, a wręcz jeszcze dotkliwiej obnaża jednowymiarowość postaci. | Anna Osmólska-Mętrak
Nie robiłabym zarzutu ze schematyczności tej fabuły, bo akurat to wydaje się zamierzoną intencją scenarzysty, ale już postaci w tę fabułę wpisane wydają się wyjątkowo płaskie i pozbawione jakiegokolwiek ciekawego rysu psychologicznego. A zabieg formalny polegający na opowiadaniu całej historii od końca w żaden sposób nie wpływa na jej odczytanie czy interpretację, nie wspominając o tym, że w żadnym stopniu nie jest nowatorski.
Niedoszły skandal
Pora na drugi paradoks. Co prawda nie lubię filmu Gaspara Noé, za to bardzo lubię i cenię jego dystrybutora. To dzięki Gutek Film możemy oglądać na naszych ekranach dużo ambitnych, wartościowych filmów artystycznych, bardzo często niszowych, więc raczej nieprzynoszących zysków. Dystrybutor ten nigdy nie bał się ryzyka, ma ogromne zasługi dla kulturotwórczej roli kina i dlatego życzę mu z całego serca, by od czasu do czasu odnosił też sukcesy frekwencyjne, jak to się stało na przykład w przypadku głośnej „Amelii”, bo to pozwoli mu na kolejne ambitne zakupy. Przypominam, że to właśnie tej firmie zawdzięczamy obecność na polskich ekranach filmów takich reżyserów, jak von Trier, Moretti, Kechiche, Almodovar, Haneke, Farhadi i wielu innych. Dziś takich dystrybutorów jest więcej, ale nie mam wątpliwości, że to właśnie Gutek Film przecierał szlaki. Warto przy tej okazji zwrócić uwagę na siostrzaną firmę, czyli Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, które specjalizuje się w dystrybucji jeszcze bardziej niszowych filmów prezentowanych premierowo na wrocławskim festiwalu. Dzięki temu polscy widzowie mogli obejrzeć, by dać tylko kilka przykładów, „Niebiańskie żony Łąkowych Maryjczyków”, „Biały cień” czy „Marina Abramović: artystka obecna”. Niestety, w przypadku „Love” pierwsze wyniki box-office’u nie zdają się spełniać nadziei na frekwencyjny sukces. W pierwszym tygodniu film rozpowszechniany w pięćdziesięciu trzech kopiach obejrzało niespełna 7 tys. widzów.
I tu kolejny paradoks, który – szczerze mówiąc – dość trudno zrozumieć. Film, po którym można się było spodziewać, że wywoła w Polsce duży skandal obyczajowy i oskarżenia o szerzenie pornografii, chwilowo przemyka przez nasze ekrany raczej niepostrzeżenie, ledwie z etykietką „kontrowersyjny”. Przed kinami, w których jest wyświetlany, nie ustawiają się żadne pikiety rodzimej Armii Zbawienia. Oczywiście nie chcę wywoływać wilka z lasu, ponieważ z moich obserwacji wynika, że strażnicy zbiorowej moralności mają czasem spóźniony refleks. Trudno przecież uwierzyć, że miała nad Wisłą miejsce błyskawiczna i radykalna rewolucja obyczajowa i filmy w rodzaju „Love” przestały gorszyć. Być może aktywiści dbający o moralne zdrowie społeczeństwa zbyt byli zajęci demontażem tęczy na placu Zbawiciela.
I tu odpowiedź na trzeci paradoks, bowiem gdyby zaszła taka konieczność i trzeba było filmu, który mi się nie podoba, bronić przed atakiem kołtuna, stanęłabym oczywiście w pierwszym szeregu i własną piersią (co prawda nie nagą) osłoniła całą inkryminowaną goliznę, albowiem miłość, proszę państwa, uprawia się najczęściej na golasa. Nie można obrażać się na ukazywanie śmiałej erotyki w kinie, ponieważ leży ona poniekąd w jego naturze.
Dlaczego oni „tak”, a ja „nie”
Ostatni punkt, w istocie najważniejszy. Dlaczego tak obszernie wypowiadam się na temat filmu, o którym moim zdaniem nie warto dyskutować i który wkładam do szufladki z napisem „zapomnieć”. Wynika to przede wszystkim z faktu, że na temat „Love” Gaspara Noé głos zabrało kilka osób, z których zdaniem się liczę i których opinie sobie cenię. Przeczytałam ich recenzje, czy też wpisy na Facebooku, z dużym zainteresowaniem i po prostu spróbowałam skonfrontować niektóre argumenty „za” z moimi negatywnymi odczuciami. Choć przy okazji znalazłam opinie tak dla filmu druzgocące, że niektóre moje stwierdzenia mogą się wydać laurką.
Zacząć trzeba od tego, że wielu komentatorów próbowało rozstrzygnąć, czy film jest pornografią, czy też nie. Zastanawia mnie jednak – i tu znowu pozwolę sobie na delikatną złośliwość – skąd mamy tak wielu ekspertów od pornografii? Sama znam temat raczej z teorii, choć kilka małych próbek porno w życiu widziałam. Zapewne można by tu przeprowadzić pogłębioną analizę, ale z punktu widzenia laika seks w „Love” nie jest jakąś mechaniczną młócką, którą kojarzy się z niewyszukaną pornografią. Bohaterów filmu Gaspara Noé łączy uczucie i namiętność, więc wszystko jest raczej w porządku. Wyjątkiem może być scena seksu zbiorowego, ale jej „terapeutyczna” funkcja została również dramaturgicznie uzasadniona.
Czy estetyzacja nie ma służyć przypadkiem jako artystyczne alibi przed ewentualnymi oskarżeniami o pornografię? | Anna Osmólska-Mętrak
Przy okazji opisów scen erotycznych wiele osób podkreśla też, że zostały ona bardzo ładnie, a wręcz wspaniale sfilmowane. Z tą konstatacją również nie zamierzam dyskutować, zdjęcia są mocną stroną tego obrazu, Noé jest przecież wytrawnym filmowcem. Jednak – wkładam mały kij w mrowisko – trzeba podkreślić, że reżyser poszedł po linii najmniejszego oporu. Wybrał do filmu młodych aktorów o bardzo zgrabnych, estetycznych sylwetkach. Dziewczyny mają nogi do szyi, i nawet główny bohater, Murphy (Karl Glusman), mimo głupkowatej miny ciało ma niczego sobie. Do tego dobre światło i jest ładnie. Czy z tej banalnej konstatacji wynika jednak coś dla oceny samego filmu? A przede wszystkim, czy właśnie o to chodzi, żeby było estetycznie? Czy te zabiegi nie mają służyć przypadkiem jako artystyczne alibi przed ewentualnymi oskarżeniami o pornografię?
Ale to już było, czyli nudni dwudziestoletni
Miałaby to być opowieść o miłości dwudziestolatków, namiętności, zdradzie i utracie, czyli o tym, czym karmi się niemal każde love story. Jeśli właśnie tak miałoby to wyglądać, to życie tych młodych ludzi, którzy są przecież dopiero na początku drogi, jawi mi się jako bezbrzeżnie jałowe, miałkie, nudne oraz puste. Jeśli tak jest naprawdę, ogarnia mnie smutek, a nawet trochę im współczuję. Ktoś napisał, że obok scen seksu w tym filmie równie ważne są rozmowy i spacery pary bohaterów. Od dawna nie mam dwudziestu lat, ale jednak coś na ten temat pamiętam. Istotnie, spacery po parku są bardzo ważnym elementem pierwszych randek, rozmowy często bywają naiwne, czasem lekko egzaltowane, ale zazwyczaj podszyte jakąś świeżością miłosnego zauroczenia; z kolei namiętność i seks – trochę niepewne, trochę niezdarne.
W filmie Gaspara Noé jest zupełnie odwrotnie. Bohaterowie intelektualnie i psychologicznie są bardzo niedojrzali, natomiast w sprawach seksu wydają się wytrawnymi ekspertami o wieloletnim doświadczeniu. Jest w tym filmie tylko jedna postać, właściwie całkowicie pomijana przez komentatorów, a mianowicie trzeci wierzchołek trójkąta, młodziutka Omi, odpowiedzialna rzekomo za depresję i marazm, w jakie popadł główny bohater. Choć najmłodsza z całej trójki, wydaje się najdojrzalsza, urodziła nieplanowane dziecko, więc się nim zajmuje, a w jednej ze scen mówi do apatycznego partnera: „Uporządkuj swoją przeszłość, a ja wtedy zadbam o twoją przyszłość”. To chyba jedno z dwóch zdań, które z całej tej opowieści utkwiły mi w pamięci, bowiem irytujących monologów wewnętrznych Murphy’ego w ogóle nie dało się słuchać. I zupełnie nie przekonują mnie argumenty, że ten cały banał i naiwność są celowymi zabiegami Gaspara Noé, bo takie stwierdzenie stanowi tylko i wyłącznie kolejny banał.
Za moich czasów…
W tym miejscu posłużę się formułą, której miałam nadzieję nigdy w życiu nie wypowiedzieć i która każe mi bezpowrotnie przekroczyć międzypokoleniową granicę: „bo za moich czasów…”. Nie ma to nic wspólnego ze świętym oburzeniem, ale robi mi się jakoś nieswojo, kiedy patrzę na bardzo młodych ludzi, którzy muszą namiętność podsycać opium (choć z drugiej strony muszę przyznać, że to zgoła dekadenckie i dziewiętnastowieczne), a terapią na problemy ich związku ma być wyuzdany zbiorowy seks z nieznajomymi. Odnoszę wrażenie, że o seksie wiedzą oni już naprawdę bardzo dużo, ale o miłości chyba jeszcze nic.
Chłopak jest studentem szkoły filmowej, dziewczyna początkującą malarką, czyli teoretycznie należą do intelektualnej elity, a prowadzą tak niemądre dialogi, że można się zastanawiać, czy przeczytali w życiu ze zrozumieniem choć jedną książkę albo obejrzeli choć jeden ważny film. Plakat z „Salò” Pasoliniego, czy też koszulka z napisem „Fassbinder” jeszcze bardziej obnażają ten świat intelektualnej pustyni pokrytej pozorami elitarnego świata, a głupkowata mina przyklejona niemal do twarzy Murphy’ego mówi sama za siebie. Gaspar Noé przyznaje w wywiadach, że bohater jest do pewnego stopnia jego alter ego z czasów młodości, że właściwie takie właśnie życie prowadzili on i jego koledzy w szkole filmowej (notabene, mogłoby to być ciekawym wyzwaniem dla studentów naszej Filmówki), a sam projekt opowieści dojrzewał w nim od kilkunastu lat. Nawet jeśli przyjmiemy jego oświadczenia z pewną rezerwą i przymrużeniem oka (a oko puszcza do nas Noé w filmie wielokrotnie, co mnie osobiście wydaje się dosyć nieznośne), to i tak efekt kilkunastoletnich rzekomo przygotowań i przemyśleń wydaje się po prostu mizerny i zbędny.
Przywoływanie w kontekście „Love” np. „Ostatniego tanga w Paryżu” Bertolucciego wydaje mi się pewnym nadużyciem. Noé ma obecnie opinię jednego z największych skandalistów naszych czasów, ale skandal w rozumieniu twórców takich, jak Fassbinder czy Bertolucci, a przede wszystkim Pasolini, polegał jednak na czymś innym. Prowokacje wspomnianych reżyserów miały charakter przede wszystkim polityczny, zaś dzieła podlegały ostrej cenzurze i trafiały na indeksy filmów zakazanych. Zabawnie by było sobie wyobrazić, że chadecki rząd Włoch przyznaje Pasoliniemu pokaźną dotację na zrealizowanie „Salò”.
Momenty były
Na koniec, by powrócić do motywu „za moich czasów…”, laureatka tegorocznej edycji konkursu o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka, Anka Herbut, podczas festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty zaprezentowała wrocławskiej publiczności „Koronczarkę” Claude’a Goretty, film z 1977 r., mnie zaś pozwoliła po latach do tej historii powrócić. Tu również są spacery młodych bohaterów, trochę naiwne rozmowy, uskrzydlające uczucie i zapewne też namiętność, a potem utrata pierwszej wielkiej miłości i depresja. Do tego olśniewająca kreacja Isabelle Huppert, która cały dramat porzuconej dziewczyny zagrała oczami, gasnącym w jednej chwili spojrzeniem. Noé, którego domeną jest filmowa emfaza, swojemu bohaterowi zafundował całą fizyczną metamorfozę, na czele z „upupiającym” wąsikiem. Naiwność, która na swój sposób wpisana jest w młodość, wcale nie musi śmieszyć ani budzić politowania, wręcz przeciwnie może wzruszać i przywoływać własne doświadczenia oraz skłaniać do współodczuwania. Naiwność bohaterki „Koronczarki” nie tylko nie irytuje, ale rozczula, a jej depresja jest wynikiem przyspieszonej, dramatycznej lekcji dojrzewania. Depresja Murphy’ego zdaje się po prostu zwykłą fanaberią.
Niektórzy twierdzą, że w filmie Gaspara Noé jest coś uniwersalnego, bo każdy przeżywał kiedyś miłosne uniesienia, rozterki i dramaty, że to takie „Love story” Anno Domini 2015. No cóż, jakie czasy, taki Werter. Ja myślę coś wręcz przeciwnego i zastanawiam się, czy przez te niespełna czterdzieści lat „miłość dwudziestolatków” aż tak bardzo się zmieniła? Co do jednego nie mam tylko wątpliwości, słynny dialog między Andrzejem Zaorskim a Marianem Kociniakiem z niezwykle popularnej w latach 70. audycji radiowej „Para-męt pikczers, czyli kulisy srebrnego ekranu” wciąż jest aktualny. „– Fajny film wczoraj widziałem. – Momenty były? – No, masz!” – w „Love” Gaspara Noé niewiele jest poza tymi momentami.
Film:
„Love”, reż. Gaspar Noé, Belgia, Francja 2015.
https://youtu.be/bkrxAVMIpps