Jedną z najbardziej opłakiwanych w Polsce po 1989 r. cech Europy Środkowo-Wschodniej jest jej utracona różnorodność. W wyniku wojny, Holokaustu i stalinowskich wywózek zniknęły wielokulturowe Wilno, Gdańsk, Warszawa czy Lwów. Zniknęła również przestrzeń pośrednia między rodziną, która pozwalała przetrwać zawieruchę historii, a państwem, w imię którego historię usiłowano zmieniać. Lokalne społeczności i związana z nimi kultura były w demoludach równie silnie kontrolowane jak instytucje na szczeblu narodowym.
Rozkwit literatury „małych ojczyzn” nie był więc w dobie transformacji zaskoczeniem. Był czymś naturalnym i wyczekiwanym. Książki Huellego, Chwina czy Stasiuka (Stasiuka od „Opowieści galicyjskich”) sprzedawały się na pniu. Pączkowały lokalne inicjatywy wydawnicze i czasopisma: m.in. olsztyńska „Borussia”, lubelskie „Kresy”, sejneńska „Krasnogruda” i książkowa seria ośrodka Pogranicze.
Polskich czytelników, w tym mnie, zaczęły zresztą interesować nie tylko własne pogranicza i lokalności. Odkrywaliśmy inne miejsca regionu. Wśród nich Bałkany. Trochę za sprawą wydawnictwa Czarne, które zajęło się popularyzacją tamtejszej literatury, trochę – a może nawet więcej niż trochę – za sprawą filmów Emira Kusturicy i muzyki Gorana Bregovicia, które pokazały Polakom rozśpiewany, wieloetniczny, tańczący w takt cygańskich trąbek świat, o jakim przyjemnie było pomarzyć. Wszystko to przypominało naddunajski Ruszczuk opisany we wspomnieniowym „Ocalonym języku” Eliasa Canettiego: „ […] żyli tam ludzie najrozmaitszego pochodzenia, jednego dnia można było usłyszeć siedem lub osiem języków. Poza Bułgarami, którzy często pochodzili ze wsi, było jeszcze wielu Turków, mieszkających we własnej dzielnicy, z którą graniczyła dzielnica Żydów hiszpańskich, nasza dzielnica. Byli też Grecy, Albańczycy, Armeńczycy, Cyganie. Z przeciwległego brzegu Dunaju przybywali Rumuni, moja mamka, której sobie zresztą nie przypominam, była Rumunką. Spotykało się również pojedynczych Rosjan” [1].
Wielokulturowa arkadia
Polska „bałkanomania” lat 90. przypomniała mi się, gdy dzięki Marii Roşce z Rumuńskiego Instytutu Kultury do moich rąk trafiła świeżo wydana książka Cristiana Teodorescu „Medgidia, miasto u kresu”. Nie z powodu samej geografii, choć ona też ma znaczenie [2]. Powód był inny. Pierwsze strony książki Teodorescu zapowiadały, że, podobnie jak u Canettiego, będzie to opis utraconej wielokulturowej arkadii: miejsca, w którym krzyżują się języki, a księdzu, rabinowi i imamowi zdarza się zagrać razem w tryktraka.
I tak po części jest. Teodorescu zasiadł do pisania „Medgidii…”, mając w pamięci opowieści zasłyszane od rodziny i od innych mieszkańców miasta, do którego w latach 30. sprowadził się jego dziad Stefan. Ten ostatni, porzuciwszy zawód piekarza w rodzinnej Slobozii, wygrał przetarg na prowadzenie dworcowej restauracji, która w książce Teodorescu pełni tę samą funkcję co most na Drinie w słynnej powieści Ivo Andricia: staje się centrum lokalnego życia i tłem dla burzliwych politycznych wydarzeń. Oprócz restauratora Stefana, czyli powieściowego Stefanka, i jego żony Virginiki poznajemy przy tym całą plejadę kolorowych postaci: kelnera Januszka zagadującego gości w kilku językach, komendanta lokalnego pułku majora Scipiona, którego dewiza brzmiała „Honor, ojczyzna i król!”, szefa miejscowych nacjonalistów Steliana, sędziego-liberała jeżdżącego po mieście amerykańskim buickiem, burmistrza Miticę, żydowskiego kupca Haikisa, posterunkowego Pomeneę, kieszonkowca Lekką Rączkę, prostytutkę Neli, lekarkę Leę, imama Hassana, kowala Bazyla z Siedmiogrodu i komunistę Pawełka…
Litanię imion można by ciągnąć jeszcze długo i gwoli ścisłości należałoby wymienić wszystkich, każda ze wspomnianych osób jest bowiem przez moment głównym bohaterem składającej się ze 103 krótkich opowiadań „Medgidii…”. Ten prosty i niezwykle zręcznie przeprowadzony zabieg konstrukcyjny jest dużym atutem książki Teodorescu. Pozwala on postaciom, które w klasycznych ramach powieściowych mignęłyby gdzieś na krótko w tle, nabrać indywidualnych cech. Zostawia też czytelnikowi swobodę. Podobnie jak podróżnik odwiedzający Medgidię może on teoretycznie zacząć od któregokolwiek miejsca. „Najbardziej niecierpliwi – pisze w «Słowie od autora» Teodorescu – mogą czytać od końca do początku. Amatorzy powieści o szybkiej akcji mogą zacząć lekturę od początku i przeskakiwać przez tak zwane rozdziały-wypełniacze, natomiast ci z Państwa, którzy chcą poznać powieść jako powieść, powinni ją przeczytać od początku do końca, nawet jeśli składa się z setki opowiadań” [3].
W przeciągu historii
Jako czytelnik niecierpliwy i żarłoczny wybrałem na początku strategię „na chybił trafił”, szybko z niej jednak zrezygnowałem. W arkadii czas nie istnieje, albo inaczej: jeśli istnieje, jest to czas biegnący spiralnie, nie ma zatem znaczenia, od którego z arkadyjskich opisów zaczynamy. „Medgidia…” Teodorescu nie jest jednak zbiorem obrazków sielskiego życia w prowincjonalnym rumuńskim mieście, choć pełny humoru sposób opowiadania przypomina nieco naiwną narrację Haška. Wszyscy bohaterowie „Medgidii…” stoją w przeciągu historii i to kolejne dziejowe zawieruchy wyznaczają rytm ich życia.
Chronologia opowiadań zgadza się więc z chronologią politycznych przemian w międzywojennej, a potem wojennej Rumunii – jednym z najbardziej dramatycznych i skomplikowanych okresów historii tego państwa. Nie bez przyczyny we wstępie do polskiego wydania Teodorescu ogranicza się w zasadzie do suchego wyliczenia politycznych faktów, rozpoczynając od ostrzeżenia: „W ciągu zaledwie dekady, którą rozpoczął rok 1938, w Rumunii zmieniło się tak wiele, że nawet świadkowie owych częstokroć katastrofalnych zmian przestali wierzyć, że wydarzyły się one naprawdę, a zaczęli myśleć, że był to jakiś senny koszmar” [4].
Koszmar zaczyna się od wzrostu znaczenia faszystowskiego Legionu Michała Archanioła, który tuż przed wybuchem II wojny światowej zaczyna nadawać ton rumuńskiej polityce. Rządzący krajem król Karol II usiłuje przeciągnąć zwolenników legionistów na swoją stronę (choć jednocześnie dokonuje skrytobójczego mordu na ich przywódcach w lutym 1938 r.) i wprowadza za pośrednictwem utworzonego przez siebie Frontu Odrodzenia Narodowego antysemickie ustawy. W 1940 r. Rumunia traci północny Siedmiogród na rzecz Węgier oraz Besarabię i północną Bukowinę na rzecz ZSRR. Utraciwszy w ten sposób legitymizację dla swoich rządów, Karol II przekazuje władzę generałowi Ionowi Antonescu. Ten ostatni wraz z legionistami, którymi kieruje Horia Sima, ogłasza powstanie Narodowego Państwa Legionowego. Legioniści terroryzują mieszkańców, mordują przeciwników politycznych i dokonują pogromu Żydów w Ploiesti. W 1941 r., licząc na wsparcie hitlerowskich Niemiec, wzniecają rebelię przeciwko generałowi, która po trzech dniach zostaje zduszona przez wojsko. W czerwcu tego samego roku sprzymierzony z III Rzeszą Antonescu (podówczas już marszałek) przyłącza się do ataku na ZSRR i wysyła rumuńskie oddziały do Besarabii i Bukowiny. Na pierwszą linię frontu trafiają legioniści. Na początku 1942 r. armia Antonescu zostaje rozbita w Zakolu Donu. Pomimo to wojska rumuńskie wciąż walczą u boku Niemiec aż do 1944 r., kiedy to marszałek zostaje obalony w wyniku puczu, w którym wiodącą rolę odgrywa młody król Michał, i następnie aresztowany. Rumunia zaprzestaje wojny z siłami alianckimi i zwraca się przeciw dotychczasowemu sojusznikowi, jednak wcale nie polepsza to jej położenia. Przeciwnie, sprawy zaczynają się komplikować. „Po dojściu Sowietów do Bukaresztu Rumunia budzi się w sytuacji, kiedy to walczy przeciwko dawnemu sprzymierzeńcowi, a jednocześnie jest okupowana przez nowego” [5]. Strategia działania Stalina jest podobna do tej, jaką stosuje w innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej, również w Polsce. Wysłani przez niego marionetkowi rumuńscy politycy, wraz z działaczami, którzy wojnę spędzili w więzieniach Antonescu, wynoszą do władzy Rumuńską Partię Komunistyczną, delegalizują inne partie i rozpoczynają procesy polityczne przeprowadzane przez ludowe trybunały. Pikanterii wszystkiemu dodaje to, że szeregi komunistów zasila wielu byłych legionistów („jest ONR-u spadkobiercą Partia”…). W 1947 r. odbywają się sfałszowane wybory, w których wygrywa RPK. W 1949 r. rozpoczyna się nacjonalizacja przemysłu, handlu i usług oraz kolektywizacja rolnictwa. W tym samym mniej więcej okresie dawna służba bezpieczeństwa Siguranţa zamienia się w Securitate. Nadchodzą czasy nowego sowieckiego człowieka.
Utracone miasto restauratora Stefanka
W „Medgidii…” wszystkie te wydarzenia poznajemy w nieco innej skali. Legion Michała Archanioła uosabia Stelian, właściciel sklepu, dwóch punktów napełniania syfonów i fabryczki lodu. To właśnie z jego poduszczenia listonosz Claudiu zabija psy należące do sędziego i morduje profesora Caraeniego, któremu przez pomyłkę wycina na czole gwiazdę pięcioramienną zamiast sześcioramiennej, symbolu żydowskiej zdrady. W czasie trwania lokalnej rebelii legionistów aresztuje major Scipion, człowiek przywiązany do starych, niemodnych już zasad („Honor, ojczyzna i król!”). Jego kochanką jest żydowska lekarka Lea, która pada ofiarą antysemickich ustaw i społecznego ostracyzmu. Nie wolno jej leczyć nikogo poza Żydami. Wśród żołnierzy wysłanych na front znajduje się rzeźnik Petrel i nauczyciel Gelu Tonoiu, który powraca do Medgidii bez nogi i bez niegdyś żywionej wiary w geniusz marszałka. Komunistyczny zwrot reprezentują syn doktora Savu ze Slobozii, Pawełek oraz rymarz Mînjină. Pierwszy, wsadzony uprzednio za kratki za propagowanie komunizm, wraca później do miasta wraz z Rosjanami jako agitator. Drugi, najbiedniejszy mieszkaniec Medgidii, po wkroczeniu Sowietów zostaje lokalnym partyjnym kacykiem.
Każda z przywołanych wyżej opowieści pokazuje bolesną lekcję, jaką rumuńskie społeczeństwo dostało w latach 30. i 40. Jednak dopiero czytane po bożemu, a więc chronologicznie od pierwszej do ostatniej, historie te pozwalają uświadomić sobie rozmiar społecznego spustoszenia dokonanego w ciągu zaledwie kilku lat. Przy pierwszych opowiadaniach jeszcze głośno się śmiejemy, przy ostatnich smutny obraz stłamszonego przez ideologie życia zamyka nam usta.
„Medgidia…”, mimo że ukazuje bezradność starego, opartego na różnorodności świata wobec autorytarnych i totalitarnych rządów, nie byłaby jednak prawdziwą literaturą, gdyby nie dawała odrobiny nadziei. Po pierwsze na to, że zawsze znajdą się przyzwoici ludzie, nawet wśród stacjonujących w Medgidii Rosjan. Pod tym względem proza Teodorescu przypomina wspomnieniową „Ziemia! Ziemia!” Sándora Máraiego i „Dialogi z Sowietami” Stanisława Vincenza, w których bezimienna masa wrogich żołnierzy zamienia się w jednostki o zindywidualizowanych cechach. Po drugie na to, że to właśnie dzięki literaturze da się ocalić coś z dawnego, zacierającego się w pamięci życia. Nawet jeśli dla byłego restauratora Stefanka i byłego hurtownika Haikisa obserwujących ludzi, którzy krążą po powojennej Medgidii, „nie było już tamtego miasta. I nie dostrzegali niczego, co przeniosłoby do tego miasta ich dawną nadzieję lub choćby tylko nostalgię” [6].
Przypisy:
[1] Elias Canetti, „Ocalony język. Historia pewnej młodości”, przeł. Maria Przybyłowska, wyd. Czytelnik, Warszawa 1986, s. 8–9.
[2] Od dawna trwają uczone dyskusje o tym, czy Rumunia należy, czy nie należy do Bałkanów. Bezspornie należy do nich jednak znajdująca się na południe od Dunaju rumuńska część Dobrudży, w której leży tytułowa Medgidia, nieco ponad trzydziestotysięczne dziś miasto. Por. Maria Todorova, „Bałkany wyobrażone”, przeł. Piotr Szymon i Magdalena Budzińska, wyd. Czarne, Wołowiec 2008, s. 75.
[3] Cristian Teodorescu, „Medgidia, miasto u kresu”, przeł. Radosława Janowska-Lascar, wyd. Amaltea, Wrocław 2015, s. 15.
[4] Tamże, s. 7.
[5] Tamże, s. 11.
[6] Tamże, s. 310.
Książka:
Cristian Teodorescu, „Medgidia, miasto u kresu”, przeł. Radosława Janowska-Lascar, wyd. Amaltea, Wrocław 2015.
„Kultura Liberalna”, Wydawnictwo Amaltea, Rumuński Instytut Kultury i Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury serdecznie zapraszają na spotkanie z autorem „Medgidii, miasta u kresu” Cristianem Teodorescu oraz tłumaczką Radosławą Janowską-Lascar.
Spotkanie odbędzie się 18 września o godz. 18.00 w Warszawie na Poddaszu Kultury przy ulicy Chmielnej 15 lok. 9 (siedziba redakcji „Kultury Liberalnej”).
Jest to kolejne wydarzenie z cyklu „Piątek: Literatura”. Rozmowę poprowadzą Justyna Czechowska i Piotr Kieżun. Wstęp wolny.