Władimir Putin musi czasem dyscyplinować swoich kolegów ze Wspólnoty Niepodległych Państw. W Polsce zazwyczaj słyszymy o Aleksandrze Łukaszence i jego (mimo wszystko) skomplikowanych relacjach z Putinem. Tymczasem w Astanie, stolicy Kazachstanu – chyba najsilniejszy z prezydentów Wspólnoty (poza samym Władimirem Władimirowiczem) – Nursułtan Nazarbajew wyprawił właśnie huczne obchody 550-lecia Kazachstanu. I to musiało podziałać rosyjskiemu władcy na nerwy.

Kilka miesięcy temu Władimir Władimirowicz Putin powiedział – było to zresztą udawanym komplementem wobec Kazachów i ich sędziwego lidera – że „Kazachowie nigdy nie mieli swojego państwa, dopiero teraz zostało ono stworzone”. Putin, z udawanym szacunkiem dla Kazachów, tak naprawdę ich zaatakował – podważając te elementy ich tożsamości, które nie są związane z Rosją i Związkiem Radzieckim.

Nursułtan Nazarbajew był wprawdzie przed upadkiem ZSRR pierwszym sekretarzem miejscowej partii komunistycznej, ale gdy po upadku imperium przeskoczył na fotel prezydenta dążył zawsze do zwiększenia stopnia kazachskiej niezależności, m.in. poprzez wytrwałe budowanie kontaktów z krajami zachodnimi (w tym z Polską – Aleksander Kwaśniewski nadał mu order Orła Białego, próby nowego otwarcia w stosunkach z Kazachstanem zostały podjęte również za obydwu poprzednich prezydentur), zacieśnianie kontaktów z Chinami i eksploatację kazachskich bogactw naturalnych (co podniosło nawet poziom życia ludności).

Prezydent nie zaniedbywał również budowania nowej kazachskiej tożsamości na polu symbolicznym. Nie zerwano przy tym całkowicie z rosyjską i radziecką przeszłością. Jednocześnie jednak zaczęto przypominać o tradycji koczowniczych Kazachów, którzy walczyli całkiem sprawnie z Rosjanami, nim zostali przez imperium opanowani.

Nie chcę tu pisać o zawiłościach historii tych ziem, która – jak to w wypadku miejsca położonego na skrzyżowaniu kultur – bywa dość skomplikowana. Mamy tu więc i koczowników, i ludy tureckie, i obecność silnych kulturowo graczy, takich jak Persja, Chiny czy w końcu Rosja. O tym na szczęście napisali już historycy w zakurzonych foliałach zalegających na półkach bibliotek. W budowaniu narodowej tożsamości i szukaniu dla niej historycznej legitymizacji nie chodzi jednak o całokształt dziejów, ale o wyciąganie z nich tego, co dla aktualnej władzy ważne. Nazarbajew swoimi najważniejszymi decyzjami w tej sprawie, takimi jak budowanie nowej stolicy – Astany – pośród należących niegdyś do koczowników stepów, na miejscu radzieckiego Celinogradu – symbolu ujarzmiania tychże przez rosyjską cywilizację – wyraźnie podkreślił, że szuka dla Kazachstanu tożsamości odrębnej od wielkiego partnera z północy. Choć z drugiej strony należy zaznaczyć, że oświadczenia te i nowe podręczniki historii drukowane były cyrylicą.

Do tego dochodzi też kult jednostki w starym dobrym stylu. Nie osiąga on straszliwych rozmiarów z sąsiedniego Turkmenistanu, za czasów panowania nieżyjącego od 9 lat – Saparmurata Nijazowa – „Turkmenbaszy”. Niemniej i Nazarabajew otrzymał od parlamentu specjalny tytuł „Jelbasy” – „wodza narodu”.

Specjalnie pomijam w tym miejscu kwestię autentyczności kazachskiej demokracji i łamania praw człowieka. Piszemy wszak o realnych sukcesach politycznych Nazarbajewa – a ich wspomniane problemy nie wykluczyły. Polityk jest w tej chwili pożądanym przez Zachód, Stany Zjednoczone, Rosję i Chiny partnerem – przywódcą kraju, który wprawdzie odczuł rosyjski kryzys, ale dba o pewną stabilizację. I w przeciwieństwie do Aleksandra Łukaszenki, nie musi udawać, że balansuje pomiędzy potęgami – „wodzowi narodu” się to po prostu udaje. Może pora zwrócić baczniejsza uwagę na Kazachstan?